Pochylamy się dziś nad portretami, które tworzył Henri de Toulouse-Lautrec. Patrzymy na zabawę przez pryzmat cierpienia i prosimy o chwilę refleksji.

Teksty: Joanna Zaguła

Zdjęcie: Wikimedia Commons

Zostały nam jeszcze dwa dni karnawału. I choć dziś to niewiele dla kogokolwiek znaczy, bo i w poście bawić się można na całego, to odczuwam jakiś lęk przed końcem okresu dobrobytu i radości. Bo takim czasem jest wciąż dla mnie karnawał. Zaczął się przecież zaraz po Sylwestrze, kiedy byliśmy pełni zapału, planów i nadziei. A potem rozpieszczał nas licznymi imprezami, wolnymi dniami i pączkami. Co nam teraz pozostanie? Przedwiośnie, śledzie i koronawirus… Boję się, że perspektywa kilku najbliższych miesięcy nie jest najprzyjemniejsza. Dlatego w tym tygodniu naszym tematem są ostatki. Postaramy się wyszaleć do końca i z godnością powitać nadchodzący smutek. Patronem końcówki karnawału nie mógł zaś zostać nikt inny niż Henri de Toulouse-Lautrec.

W odróżnieniu od bohatera z zeszłego tygodnia to rzeczywiście reprezentant raczej artystów przeklętych niż szczęśliwy ojciec rodziny. Nie wiemy na pewno, jaki był jego stan psychiczny, ale fakty dotyczące jego życia nie napawają optymizmem. Wady genetyczne spowodowane zbyt bliskim pokrewieństwem jego rodziców pochodzących z arystokratycznej rodziny spowodowały złamania nóg w dzieciństwie i zahamowanie wzrostu kości udowych. W wyniku czego dorosły malarz mierzył nieco ponad 140 cm, mając tors o proporcjach zdrowego mężczyzny. Nie zaznał też stabilizacji w życiu prywatnym. Zamiast spokoju w rodowym pałacu wybrał życie na Montmartrze wśród artystów, wagabundów i prostytutek. Oznaczało to nie tylko cięższe warunki bytowania, ale też skutkowało zarażaniem kiłą, która wraz z chorobą alkoholową doprowadziła do jego przedwczesnej śmierci. Nie wyobrażajcie sobie jednak tego artysty jako zblazowanego imprezowicza. To prawda, możemy podejrzewać, że lubił dobrą zabawę i kolorowe towarzystwo, ale znany był też jako człowiek obdarzony wielką empatią i wrażliwością. Cechy te widać zaś w sposobie, w jaki portretuje swoje otoczenie.

Kiedy byłam małą dziewczynką, fascynował mnie plakat zapraszający na występ Aristide Bruanta, którego reprodukcja wisiała w pokoju mojego wujka, wielbiciela francuskiej kultury. Wydawało mi się, że to symbol wyrafinowania i jednocześnie jakiegoś szalonego, dekadenckiego życia. Później zaczęłam dostrzegać, że sztuka Lautreca może mnie – jako młodą osobę – trochę zawstydzać. Bo jej bohaterowie należą do świata, do którego nie puściłaby mnie po dobranocce moja mama. Że w tych przedstawieniach sporo jest seksu, a w tle także używek. Przez chwilę wydawało mi się, że to sztuka, i w formie i w treści nowatorska, prowokacyjna, szokująca.

Ale dziś widzę w niej więcej. Owszem, Lautrec upraszcza wizerunki, sięga po nowe środki wyrazu (szczególnie w sztuce plakatu jest prekursorem), ale pokazuje śpiewaczki, tancerki, prostytutki takimi, jakimi je widzi. Nie jako przedmioty transakcji, za których obecność i czułość się płaci. Ale jak cierpiące, upokorzone, walczące o byt jednostki. Których osamotnienie na pewno rozumiał. Jego dzieła, na pozór przedstawiające blichtr i szaleństwo, przypominają, że nasza przyjemność to często czyjeś cierpienie. Dlatego w ostatki pomyślmy chwilę nad tym, po co nam to plastikowe konfetti, wędzony łosoś, jednorazowe kubeczki, kaszmirowe swetry czy kotlety z kurczaka.

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.