O sposobach na radzenie sobie ze stresem, o tym, jak się dogadać z dziećmi i skąd brać odwagę do spontanicznych wypraw do Meksyku – opowiada nam Anna Moszko, coach stresu.
Rozmawiała: Joanna Zaguła
Zacznijmy od stresu. Rzadko zadajemy sobie pytanie, czym on w ogóle jest.
To pojęcie złożone. W psychologii jest kilkadziesiąt teorii stresu, odnoszących się do niego z różnych punktów widzenia. Najprościej można powiedzieć, że to zjawisko, które zachodzi w naszym ciele, myślach i emocjach. Trudno jest precyzyjnie powiedzieć, gdzie znajduje się punkt zapalny i na co najpierw działa – stresor, czyli czynnik stresujący. Podam na to dwa przykłady. Pierwszy jest taki: idziemy w nocy ciemną uliczką i coś nagle wyskakuje z krzaków. To jest tylko kot, nie mamy się czym stresować. Ale nasze ciało automatycznie reaguje usztywnieniem i odskoczeniem do tyłu. To czysta biologia, reakcja ewolucyjna. Następuje wyrzut hormonów, a emocja strachu wydaje się wtórna. Ale droga może też być inna. Nie ma takiego bodźca, który nas bezpośrednio stresuje, a myślimy ciągle o tym, jak mało pieniędzy zostało nam na koncie, jak spłacić kredyt, jak przeżyć do pierwszego. To, co jest w moich myślach, ma wpływ na moje ciało. I też powoduje wyrzut hormonów stresowych do organizmu. W związku z tym możemy sobie radzić ze stresem w różny sposób – wpływając na ciało, myśli lub emocje.
Czy ten drugi rodzaj stresu bardziej nas wykańcza? Czy to z nim powinniśmy walczyć, a może da się walczyć z oboma jego rodzajami?
Ja nie używałabym słowa walka. Stres jest nam potrzebny do życia. Mówiłabym raczej o tym, jak w zdrowy sposób sobie z nim radzić. Reakcja stresowa powstała w toku ewolucji, bo była mechanizmem umożliwiającym przeżycie, gdy kogoś zaatakowało zwierzę czy członek wrogiego plemienia. Wtedy źrenice dostosowują się do widzenia na odległość, mamy szybszy oddech, zamykają się funkcje metaboliczne, trawienne czy prokreacyjne, po to, by uruchomić wyższą sprawność fizyczną. Pocimy się, mięśnie są lepiej dotlenione, by walczyć czy biec. Organizm przygotowuje się do walki lub ucieczki. I to właśnie w wyniku walki lub ucieczki możemy ten stres rozładować, jeśli po niej usiądziemy i zaczniemy się regenerować. To jest zdrowy sposób radzenia sobie ze stresem. Problem powstaje w przypadku, gdy stres jest głównie w naszej głowie i nie możemy go rozładować fizycznie. Wtedy pozostaje w naszym organizmie w formie napięcia. Jeśli taka sytuacja się utrzymuje, a my nic z tym nie robimy, uruchamiają się negatywne skutki długotrwałego stresu – zaczynamy chorować, może się pojawić nadciśnienie, choroby sercowe i kręgosłupa, zmęczenie, wypalenie zawodowe, a nawet depresja.
Wtedy często słyszymy radę – proszę się nie stresować. A przecież to chyba nie jest możliwe.
Kiedyś, jeszcze podczas studiów, na zajęciach z psychologii stresu ktoś zadał właśnie takie pytanie: „Jak się nie stresować?”. Na co pani profesor odparła: „A czy wie pan, jakie organizmy się nie stresują? Martwe”. Rzeczywiście, każdy człowiek będzie na co dzień doświadczał stresu, musimy się więc nauczyć z nim sobie radzić. Są tutaj dwie drogi. Jedna objawowa i profilaktyczna, a druga przyczynowa. Ten pierwszy sposób polega na tym, że radzimy sobie ze stresem na poziomie fizycznym. Wypłukujemy stresowe produkty przemiany materii z naszego organizmu. Najlepiej działa na to aktywność fizyczna – sport, energiczne sprzątnie, taniec czy seks. Drugim bardzo ważnym etapem jest regeneracja, też na poziomie fizycznym. Musimy sobie dać na to przestrzeń. Stres zużywa bardzo dużo energii, a żeby pozostawała na stabilnym poziomie, musimy ją odnawiać, by jej zupełnie nie wyczerpać. To powinno być coś, co daje nam przyjemność i sprawia, że odpoczywamy fizycznie. Wysypiamy się, medytujemy, idziemy na spokojny spacer, bierzemy relaksującą kąpiel. To wymaga czasu i oderwania ciała i głowy od wysiłku. Jeżeli nawet fizycznie się nie wysilamy, ale mamy w głowie gonitwę myśli, to się nie zregenerujemy.
A jeśli nie potrafimy sobie z tą gonitwą poradzić?
Tutaj przydatny jest ten drugi rodzaj radzenia sobie ze stresem – przyczynowy. Chodzi o to, by nauczyć się tak zarządzać swoimi emocjami, aby tego stresu produkować mniej. Jest to bardzo często praca z przekonaniami. Jeśli uda nam się zmienić nasze przekonania i postawy, to radzenie sobie ze stresem przychodzi samo, bo jest go mniej i nie skupiamy się na nim.
Jak do takiej umiejętności dojść? Czy to wymaga lat terapii?
To jest proces. Musi więc trwać, nie wystarczy dwugodzinny warsztat. Na warsztatach możemy poznać jedynie pewne techniki. Problem z przekonaniami jest taki, że nieświadomie uznajemy je za prawdę. Jeśli wydaje mi się, że jestem gruba, brzydka, nieskuteczna, to dla kogoś z boku to może być po prostu jakieś niekorzystne przekonanie. A dla mnie osobiście to jest prawda. Bardzo trudno jest takie przekonania zmienić bez pomocy z zewnątrz, dlatego że my ich nie widzimy. Z mojego doświadczenia jako coacha, ale też klientki wynika, że dużo skuteczniej taką pracę wykonuje się pod okiem kogoś, kto się na tym zna, kto widzi i potrafi rozbroić te nasze przekonania.
Jak wygląda taki coaching stresu?
Może to wyglądać w tak, że klient opowiada o tym, w jaki sposób sobie radzi, co go stresuje. Często jest tak, że w jego oczach ten sposób jest intuicyjny, a to, co stresuje, wydaje się niezmienialne i prawdziwe. Zadaniem coacha jest wtedy pokazanie różnych perspektyw takiej sytuacji, by klient mógł się zdystansować i zobaczyć swoją sytuację nie ze środka, ale z zewnątrz. Można wtedy zauważyć, że to, co myślimy, nie jest absolutną prawdą, ale jedną z wersji, których może być wiele. I że te wersje można samemu tworzyć. Oprócz coachingu są warsztaty rozwoju osobistego, gdzie nad tym samym pracuje się w grupie. Jest też psychoterapia. Istnieje przekonanie, że to rozwiązanie dla ludzi, którzy sobie nie radzą, a prawda jest taka, że wszyscy mamy takie obszary funkcjonowania, które są dla nas łatwe i takie, które są dla nas trudne. Każdy z nas może, pracując nad sobą, poszerzyć samoświadomość i dzięki temu zwiększyć kontrolę nad tym, co ze sobą robi. A to daje większe poczucie bezpieczeństwa. Wtedy też nowe sytuacje nie wywołują w nas tak silnego stresu.
Prowadzi pani też coaching rodziców.
Najczęściej przychodzą do mnie, bo chcą, by ich dzieci były grzeczne, kiedy zaczynają sprawiać problemy, albo gdy chcą odbudować z nimi relacje, gdy czują się bezradni. Na rynku jest mnóstwo publikacji, które sprzedają nam różne idee rodzicielstwa. Te idee są piękne, ale brakuje w nich konkretów, jak działać w danej sytuacji. Największą wartość ma praca z całym systemem, jakim jest rodzina. Wiele trudnych zachowań dzieci wynika z tego, że mają zaburzone poczucie przynależności. Rodzice dużo pracują, krzyczą, nie mają cierpliwości, a dzieci wtedy nie czują się ważne. Rodzice je kochają i myślą, że dla nich jest to oczywiste. A dzieci tego nie wiedzą, trzeba im to pokazywać i powtarzać. Gdy zdarzy nam się nakrzyczeć na dziecko, powiedzmy mu potem „przepraszam” i że kochamy je również wtedy, gdy się na nie złościmy. Powiedzmy, że krzyczymy, bo jesteśmy np. zmęczeni albo czujemy się bezradni. Ważne, by wiedziało, że kochamy je niezależnie od tego, jak się zachowujemy. I niezależnie od tego, jak ono się zachowuje.
To chyba bardzo rzadka umiejętność.
Tak. Ale, jak sama pani mówi, to umiejętność. Tego można się nauczyć. Często nie mamy takich umiejętności, bo nie wynieśliśmy ich domu, a wychowaliśmy się w czasach, gdy panowały inne zasady i hierarchia społeczna. Rodzice czują, że oczekuje się od nich, że dziecko powinno być grzeczne. Owszem, dawniej istniały takie oczekiwania. Ale proszę zauważyć, że wtedy także w domu mężczyzna był głową rodziny, a w pracy istniała silna hierarchia, szef miał zawsze rację. Społeczeństwo było o wiele mniej demokratyczne. I to w nim właśnie funkcjonowała ta idea posłuszeństwa. Dzieci ją obserwowały i naśladowały, bo w ten sposób się uczą. Dziś związki są o wiele bardziej partnerskie, kobiety pracują i zajmują wysokie stanowiska, w pracy zespoły mają o wiele więcej do powiedzenia, w mediach przekaz jest taki, że wartością jest dyskusja. Nie mamy jednej partii, która dyktuje im, co mają przekazywać. Dzieci to widzą i na tym wyrastają. Nie będą więc grzeczne i posłuszne.
Musimy się z nimi dogadywać w nowy nieautorytarny sposób.
To prawda. Często, gdy rodzice pytają mnie, co zrobić, by dziecko było grzeczne, ja zadaję im pytanie, co chcieliby mu przekazać na przyszłość, jakie wartości wpoić. Wtedy pojawiają się takie słowa jak: współpraca, empatia, autentyczność, samodzielność. Nikt nie wymienia posłuszeństwa. Jeśli to nie jest naszą wartością i my tego nie cenimy, nie wymagajmy tego od naszych dzieci.
Wiem, że w pani życiu ważne były podróże. To może pytanie nieco z innej beczki, ale przecież takie sytuacje potrafią być bardzo stresujące. Co zrobić, by były przyjemnością, a nie powodem do stresu?
Najprostszą odpowiedzią jest – postępować w zgodzie ze sobą. Moje podróże były bardzo spontaniczne. Ja akurat wszędzie czuję się bezpiecznie. I w Polsce, i na innym kontynencie, i w kraju, którego językiem nie mówię. Może to dlatego, że mam wysoką tolerancję na ryzyko. A to cecha naszego temperamentu. Jeśli ktoś lubi je podejmować, to taka spontaniczna podróż będzie dla niego przyjemnością. A jeśli ktoś ma temperament ostrożny, nieśmiały, to przyniesie mu więcej lęku i frustracji, niż samej radości. Musimy się zastanowić, czy chcemy wykraczać poza naszą strefę komfortu i się przełamywać, a to będzie się wiązało ze stresem, czy też ta podróż ma być dla nas po prostu przyjemnością. Wtedy warto zorganizować ją tak, by się podczas niej zregenerować. Ale pamiętajmy – jeśli w ogóle nie wychodzimy z naszej strefy komfortu, to ona się kurczy. Z biegiem lat sytuacji, w których czujemy się dobrze i bezpiecznie będzie coraz mniej. A jeśli często z niej wychodzimy, to ta strefa się poszerza. Jeśli raz pojadę na spontaniczną wyprawę, to za pierwszym razem będzie bardzo stresująca. Ale jeśli doświadczę tego, że sobie sama poradziłam, bezpiecznie dojechałam i wróciłam, to kolejna taka podróż będzie łatwiejsza. Jeśli wyjadę tak dziesięć razy, to za jedenastym będę już w swojej strefie komfortu i nie będę się musiała zastanawiać, czy warto.
A jak to wyglądało w pani wypadku. Słyszałam coś o Ameryce Południowej…
U mnie też było to stopniowe. Zaczęłam od tego, że na studiach w wakacje jeździłam zarabiać do Francji, a za zarobione pieniądze jeździłam samodzielnie po Polsce i krajach europejskich. Później zaczęły się wyjazdy na Bliski Wschód. Potem w małych grupach (2-4 osoby) jeździliśmy do Azji. W końcu poczułam się gotowa, by pojechać gdzieś daleko sama. I pojechałam do Meksyku. Kupiłam sobie bilet w jedną stronę i zamierzałam tam zostać przez 3-4 miesiące. Spodobało mi się tak bardzo, że zostałam na dwa lata. Przez pierwsze kilka miesięcy podróżowałam po Ameryce Środkowej. A potem znalazłam pracę w polskim biurze podróży – oprowadzałam turystów po krajach Ameryki Południowej.
Czyli nikt nie rodzi się szaleńczo odważny, ale możemy nad tym pracować.
Tak! Jeśli ktoś chce rozszerzać swoją tolerancję na ryzyko, polecam metodę małych kroków.