Wszechobecny kult młodości utrzymuje nas w jakże błędnym przekonaniu, że jej jedynym wyznacznikiem jest elastyczność skóry, ilość zmarszczek, rozmiar ubrań, w które się wbijamy, oraz częstotliwość występowania męskich spojrzeń, wyrażających zainteresowanie (jeśli nie pożądanie) i damskich – wyrażających zazdrość (jeśli nie chęć wydrapania nam oczu).

Ponieważ i tak nikt nie wierzy w zapewnienie, że nie jest ważne, ile mamy lat, tylko na ile się czujemy, nie skupiamy się na naszej wewnętrznej młodości. Tej, której nie można posmarować kremem ujędrniającym i zamęczyć na siłowni. A jednak warto poświęcić jej trochę czasu, bo przecież fakt, że kiedyś się miało osiemnaście lat, nie oznacza, że było się wówczas młodym. Jest wiele osób, które z różnych powodów nigdy nie przeżyły swojej młodości: nie chciały, nie mogły lub została im ona odebrana przez okrutne zrządzenie losu.


Każde życie dzielimy na…
Jest w ludziach jakaś tajemnicza dążność do upraszczania, definiowania i dzielenia wszystkiego na etapy. Być może dzięki temu łatwiej im się żyje, więc idąc za ciosem podzielili też życie. Wzrastamy zatem w przekonaniu, że dzieciństwo to sielska beztroska, że czas nauki w szkole średniej i studia są najlepszym okresem w życiu, niekończącą się zabawą i wyciskaniem z każdej minuty tego, co w niej najlepsze, a wszystko co potem, to pełne bólu i upodlenia zmaganie się z trudami codziennego życia. Z podziału wynika, że ten, kto w czasie studiów nie miał czasu się bawić, lub – co gorsza – w ogóle nie studiował, bo musiał pracować, bezpowrotnie stracił okazję na bycie młodym. Jeśli w następnym wcieleniu nie dostanie drugiej szansy, bo odrodzi się na przykład jako pieczarka, jest przegrany na całej linii.

 

Jednak młodość ma swoje kaprysy, czasem daje o sobie znać dopiero po wielu latach od ukończenia dwudziestego roku życia. Bywa, że nie jest fizjologicznym etapem rozwoju – paradoksalnie trzeba do niej dojrzeć, zaakceptować siebie na tyle, żeby umieć czerpać radość z beztroski. Jeżeli w czasach, kiedy nasza metryka predysponowała nas do czucia się młodym i zachowywania się adekwatnie do tego statusu, ograniczały nas kompleksy, to budzące się po latach uczucie lekkości, pragnienie odetchnięcia pełną piersią i życia nie do końca serio jest bardzo dobrym znakiem. Może wreszcie uporałyśmy się z tym, co nas niewoliło i uniemożliwiało bycie sobą! Nie trzeba się tej budzącej się młodości wstydzić, ani przed nią bronić. Powiedzieć, że osobie dojrzałej młodość nie wypada, to jak stwierdzić, że człowiek dwudziestoletni nie ma prawa zachowywać się poważnie. Ludzkie życie nie jest mezozoikiem, który dzieli się na kredę, jurę i trias. Nie ma lepszego i gorszego czasu na młodość.

 

Chciałabym, a boję sięCzasem nie jesteśmy nawet świadome tego, że nie przeżyłyśmy naszej młodości należycie lub że całkowicie jej zabrakło. Potrzeba jakiegoś impulsu, który obudzi w nas poczucie straty lub wskaże niewypełnioną niczym pustkę. Tym impulsem może być usłyszana w radiu stara piosenka, do której nigdy nie zatańczyłyśmy, odkrycie, że nie mamy ani jednego zdjęcia z imprezy czy wspólnego wyjazdu ze znajomymi, albo widok podekscytowanej córki szykującej się na pierwszą randkę. Nie ma zresztą większego znaczenia, co to będzie – istotny jest problem, który ten bodziec naświetli, nasza reakcja na jego pojawienie się. Najprawdopodobniej odruchowo powiemy sobie: Daj spokój, jesteś już stara, już za późno.

 

I niestety, w większości przypadków na tym sprawa się zakończy. Pustka i tęsknota zostaną zepchnięte na dno podświadomości, żeby nie zawadzać. Ale dlaczego mamy robić sobie krzywdę, skoro równie dobrze możemy odmienić swoje życie i świadomie przeżyć tzw. drugą młodość, nawet jeżeli tak naprawdę będzie ona pierwszą? Dobre rzeczy przychodzące za późno są doceniane dopiero od niedawna, ale – całe szczęście – coraz więcej mówi się o późnym macierzyństwie, które daje ogromną satysfakcję i szczęście, bo nie jest już poświęceniem, ale celem samym w sobie, czy o dojrzałej miłości, wyrozumiałej i celebrowanej z należytą jej czcią. Dlaczego więc nie promować późnej młodości? Przypadającej na etap naszego życia, w którym dobrze znamy siebie i nie musimy już szukać tego, co sprawi nam przyjemność, a skupiamy się na samym rozkoszowaniu się tą przyjemnością, w którym potrafimy oddzielić rzeczy istotne od mniej ważnych, wsłuchać się w siebie, a nie w głosy szeroko pojętych „innych”, przeżywać każdą chwilę intensywnie i z oddaniem, bo wiemy już, jaka jest cenna.

 

Jeśli nadal mamy wątpliwości, uświadommy sobie, że młodość nie musi koniecznie oznaczać ufarbowania włosów na różowo, przekłucia każdej części ciała, która się do tego nadaje i taplania się w błocie na koncercie rockowym. Kiełkująca w nas młodość nie chce zrobić z nas błaznów. Chce tylko na moment wyrwać nam z rąk kurczowo ściskany w nich ster i zafundować kilka chwil niczym niezmąconej beztroski.

 

Młodość pozytywna

Taka przeżywana po latach młodość ma jeszcze jedną zaletę, która przemawia na jej korzyść: w większości przypadków składa się tylko z pozytywnych aspektów tego etapu życia: śmiechu, radości, spontaniczności, kolorów, częstych zmian i kierowania się impulsem, a nie kalkulacją. Cienie raczej nam już nie grożą: nieszczęśliwe miłości, pierwsze życiowe wybory, coraz większa samodzielność i odpowiedzialność przydarzyły się nam pewnie tak czy siak, więc nadszedł czas na wykorzystanie bonu na blaski.

Nasza reakcja na dającą o sobie znać młodość może być trojaka.

Po pierwsze i najgorsze: bierność.
Nie wykorzystujemy swojej szansy, pozornie obojętnie obserwujemy symptomy, wmawiamy sobie, że już za późno i pogrążamy się w przygnębieniu, które przy odrobinie wysiłku może uda się wziąć za adekwatną do wieku akceptację naszej sytuacji życiowej.

Po drugie: rzeczywiście „młodniejemy”, ale puszczają nam hamulce i znika zdrowy rozsądek.
Na takie okazje powstały określenia „dzidzia-piernik” czy „z tyłu liceum, z przodu muzeum”. Niektóre kobiety przesadzają i w dążeniu do młodości stają się śmieszne: kupują ubrania w sklepach dla nastolatek, starając się być cool, używają języka swoich dzieci i mrugają zalotnie do mężczyzn młodszych od siebie o połowę. Oczywiście, najważniejsze jest to, aby słuchać siebie i nie kierować się w życiu wyłącznie tym, co ludzie powiedzą, ale warto od czasu do czasu spojrzeć na siebie z dystansu, oczyma innej osoby i sprawdzić, jak się sprawy mają. Chociażby po to, żeby uchronić się od przykrych komentarzy i mogącego bardzo głęboko zranić śmiechu.

I wreszcie po trzecie: bierzemy to, co w młodości najlepsze
, łączymy z życiowym doświadczeniem i zyskujemy umiejętność, która budzi szacunek i zdrową zazdrość – nie odpuszczamy sobie siebie. Wciąż uczymy się czegoś nowego, wciąż interesuje nas świat, wciąż mamy marzenia i nie boimy się ich spełniać. Wciąż potrafimy wyskoczyć na niezaplanowany wcześniej weekend, odwołać wszystkie spotkania i iść na babskie plotki, śmiać się na cały głos i robić nie tylko to, co pożyteczne, ale także to, co przyjemne.
Na czym tak naprawdę polega młodość?

Na tym, że chce nam się żyć. A nawet, jeśli się nie chce, to przynajmniej mamy wiarę w to, że będzie lepiej, bo niby dlaczego ma nie być? Ta wiara może być tak samo wielka – mimo życiowego doświadczenia, jak i dzięki niemu.

 

tekst: Julia Wolin
www.forumzdrowia.pl
4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.