Co łączy „SABLE, fABLE” z kultowym obrazem Malewicza? Z pewnością okładka płyty, z tym że w przypadku Bon Iver zamiast białego tła podziwiamy łososiowy róż. W obu przypadkach w głowach odbiorców może pojawiać się frapujące pytanie: O co tyle szumu? Sprawdzamy, co tym razem muzyk z Wisconsin przygotował dla słuchaczy.
Tekst: Julia Staręga
Bon Iver to autorski projekt Justina Vernona, amerykańskiego wokalisty, tekściarza i gitarzysty. Na przestrzeni lat zgromadził wokół siebie grono producentów i muzyków, z którymi stworzył m.in. najnowszy album „SABLE, fABLE”. Słuchaczom przyszło czekać na niego pięć lat. W kontekście popularności i mitu wyrosłego wokół Bon Iver brzmi to prawie jak wieczność. Czy było czego wyczekiwać? Moim zdaniem – tak.
Debiutanckim, wydanym w 2008 roku albumem „For Emma, Forever Ago” Bon Iver przyzwyczaił stałych słuchaczy do swojego firmowego brzmienia spod znaku indie-folku i indie-popu, choć de facto trudno przypisać je do konkretnego gatunku. Na jego dotychczasowych albumach znajdziemy mnogość uzupełniających się stylistyk: jest na nich gospelowy, przestrzenny śpiew, są subtelne elementy soulu i R&B, czasem wkrada się coś z ambientu. Niektórzy być może usłyszą w nich echo kultowej płyty „So” Petera Gabriela.
Pewne jest, że Bon Iver stawia na brzmienie zawsze dopieszczone, wyciszające i oniryczne z charakterystycznym, niedominującym całości wokalem, który sprawnie lawiruje między falsetem a „dołami”. Pierwsze skrzypce na płycie „For Emma, Forever Ago”, podobnie jak na drugiej, dobrze przyjętej „Bon Iver, Bon Iver”, grają przede wszystkim rozległe, barwne, dość ascetyczne i warstwowe pejzaże dźwiękowe namalowane przy pomocy gitary, pianina i sekcji dętej. Podobnie jest i tym razem na „SABLE, fABLE”. Może nie zaskakująco, ale na pewno szczerze, choć czasem wydaje się, że zbyt ckliwie.
W ciągu ostatnich dwóch dekad Justin Vernon koncertował, skupiał się na autorskim projekcie i gościł na płytach Taylor Swift i Kanyego Westa. „Bycie Bon Iverem oznaczało odgrywanie roli, a intencjonalne wczuwanie się w tę rolę oznaczało konieczność ciągłego naciskania na metaforycznego siniaka. Nie mając siły i cierpliwości, być może kończąc z muzyką i coraz częściej myśląc o procesie uzdrawiania, w momencie rozpoczęcia lockdownu Bon Iver znalazł czas na rozpakowanie ciemności nagromadzonej przez lata” – czytamy na boniver.org.
Historyjka ta brzmi dość pompatycznie, wynosi Vernona do rangi stojącego na uboczu natchnionego twórcy, skoncentrowanego na sobie romantyka dającego upust emocjom w tekstach, który musiał przerobić je w sobie, by ruszyć z miejsca i pójść w obranym przez siebie kierunku. Trudno nie zgodzić się, że choć wydaje się ona rozdmuchana, to podbudowuje mit wyrosły wokół Vernona, przykuwa uwagę i niektórych może chwycić za serce. Oto on, Justin Vernon, artysta od ballad snujących się, z grubsza przewidywalnych, ale jednocześnie niezwykle czarujących.
W poszukiwaniu blasku
Balansowanie między jasnością i ciemnością to motyw przewodni widoczny tak w strukturze albumu, który został podzielony na dwa rozdziały, jak i w tekstach. W utworze otwierającym „THINGS BEHIND THINGS BEHIND THINGS” w wersach „Regularnie przyłapuję się na patrzeniu w lustro / I to, co tam widzę, przypomina jakiegoś konkurenta / Widzę rzeczy za rzeczami za rzeczami / I są pierścienie w pierścieniach w pierścieniach” Bon Iver rozprawia się ze złożonością i skomplikowaniem ludzkiego sposobu postrzegania, podejmując tym samym konfrontację z własnym „ja”. Z kolei w następującym po nim singlowym „S P E Y S I D E” w błagalnym, niemalże modlitewnym tonie, poszukuje harmonii z samym sobą, gdy próbuje uporać się z ciążącym na nim poczuciu winy.
O ile teksty na „SABLE” traktują głównie o dokopywaniu się do sedna własnych emocji i oswajaniu bólu, o tyle w drugiej części albumu, „fABLE” Bon Iver, lżejszy o kilka kilogramów niepewności i lęku, zaprasza słuchaczy do świata, w którym dominuje ufność pokładana w relacjach i otwarcie się na zmiany. „fABLE” lirycznie i muzycznie błyszczy promieniami światła, które zwiastują otwarcie nowego rozdziału. Bon Iver charakterystycznym, introspektywnym okiem przygląda się zmiennej naturze miłości w „Everything Is Peaceful Love”, zaś w „One Day” przypomina, że nigdy nie jest za późno, by zacząć od nowa.
Ciężko nie ulec urokowi tego rozmytego, niebywale przyjemnego, ciepłego grania. „SABLE, fABLE” to płyta niosąca ukojenie, której można słuchać na zapętleniu i nie czuć znużenia formą. Na niedzielne popołudnie poleca się znakomicie.