Czy Australia okaże się wymarzonym rajem na Ziemi? Anna, młoda Europejka z wielkiego miasta, spotyka Johna – tajemniczego i wolnego duchem Australijczyka. A, że miłość nie uznaje żadnych granic – także tych między kontynentami – dziewczyna stawia wszystko na jedną kartę i postanawia zamieszkać z ukochanym. Co się stanie, kiedy wychowana w mieście kobieta wyruszy na drugi koniec świata, by zamieszkać ze swoim mężczyzną w domu na palach, gdzie dżungla wdziera się przez okna, a do najbliższej miejscowości dzieli ją kilka godzin jazdy?
Z recenzji Tomasza Sobierajskiego:
Autorka na stałe mieszka w Australii. Urodziła się w Polsce, ale losy emigracyjne zepchnęły na spód naszego globu. Tam wyszła za mąż, osiadła, tam pracuje i tam zapuszcza na nowo korzenie. Na pozór książka Agnieszki Burton może wydawać się odbiciem wrażeń autorki w zetknięciu z kulturą Australii. Jednak już po kilku stronach okazuje się, że autorka ma czytelnikom do zaoferowania znacznie więcej. Na kanwie dramatycznych przeżyć bohaterki, polskiej dziewczyny, która za miłością podążyła na koniec świata, osnuty jest wątek fascynującej kultury Aborygenów.
 
 Książka pomimo debiutu pozytywnie zaskakuje stabilną konstrukcją i konsekwencją w prowadzeniu wątków i nakreślaniu postaci. Ogromne wrażenie robi również niezwykła, przefiltrowana przez emocje i świadomość bohaterów, wiedza autorki o kulturze Aborygenów.
Prezentujemy fragment z książki i zachęcamy do lektury:

 Stan oczekiwania

Po nieskończenie długim i monotonnym locie nad Azją i oceanami, wlecieliśmy nad terytorium Australii. Przywitała nas nocna pustka kontynentu. Mignęły światła osamotnionego miasteczka Broome na północno-zachodnim wybrzeżu i zniknęły wszelkie ślady ludzkich osad. Pod nami rozciągała się wielka niezamieszkała przestrzeń. Ciarki przeszły mi po plecach. Jak tu żyć? – pomyślałam.

Z odrętwienia, półsnu, wyrwały mnie mocne szarpnięcia, spadaliśmy na dół. Ludzie ciemności zapinali pośpiesznie pasy. Spojrzałam na zegarek i starałam się odgonić klaustrofobiczne myśli. Już ponad dwadzieścia godzin siedzieliśmy zamknięci w tej metalowej puszce. Wyprostowałam nogi, przypominając sobie o zagrożeniu, jakim mogą  być zatory krwi podczas takich długodystansowych lotów.

Stewardesy z idealnym, dyskretnym makijażem, grzecznie uśmiechnięte, spokojnie podawały kolejny posiłek. Moich niesfornych włosów nigdy nie udałoby się uczesać w taki zgrabny koczek.

Bezmyślnie bawiłam się pilotem, kolejny film, sąsiad obok głośno chrapał. Starałam się usilnie złapać jeszcze kilka godzin snu i myślałam o żegnających mnie na lotnisku, zapłakanych rodzicach.

Po dwudziestu czterech godzinach podróży stanęłam w kolejce do kontroli granicznej w Sydney. Wokół kręciły się wytresowane psy na smyczy, obwąchujące nasze bagaże. Modliłam się w duchu, by nie wywęszyły czekolady kupionej gdzieś po drodze, którą zapomniałam wyjąć z plecaka. Wiedziałam, że do Australii nie wolno wwozić żadnej żywności, ale cóż… Zamarłam, gdy jeden z psów zamerdał przy mnie ogonem. Spojrzałam groźnie w jego bursztynowe ślepia – Uciekaj! Odszedł, pociągając swego opiekuna w kierunku czyjejś pękatej walizki. Kolejka posuwała się szybko. Urzędnik mechanicznym ruchem ręki wbił pieczątkę do paszportu.

Czekała mnie jeszcze jedna, ostatnia już przesiadka z Sydney do Cairns, jeszcze tylko kilka godzin lotu.

Drzwi klimatyzowanego terminalu lotniska otworzyły się i prosto w moją twarz uderzyło gorące, parujące powietrze, które oblepiło mnie natychmiast jak cukrowa wata. Stałam tak kilka chwil z ciężkim plecakiem i wdychałam zapachy tropiku niczym polująca lwica. Zbutwiała roślinność i deszcz.

Jestem na drugim końcu świata, a Johna nie ma.

Czekałam… Obok mnie na ławce wyciągnęła swoje chude, czekoladowe nogi młoda Aborygenka. Założyła ręce na brzuchu, przymknęła oczy. Przy jej ustach wisiał papieros, którego paliła tylko samymi wargami, bez angażowania rąk, jak żul. Kilka ruchów policzkami i buchał dym – mała lokomotywa.

Nadjechał jej autobus, wstała, wyprostowała fałdy wypłowiałej spódnicy w kolorowe kwiaty, zadeptała peta i siarczyście charchnęła na chodnik zieloną flegmą.

Jet lag dawał mi się we znaki. Położyłam się na ławce z plecakiem pod głową i zasnęłam. Robiło się już ciemno, kiedy ktoś delikatnie dotknął mojego ramienia. Smagana słońcem twarz uśmiechała się radośnie nad moją głową. Zerwałam się na nogi, a sen natychmiast odleciał.

–Nawet nie wiesz, jak bardzo cieszę się, że jesteś – wykrzyknęłam. Przycisnął mnie do swojego brudnego podkoszulka.

–Przepraszam, chciałem jakoś dać znać, ale drogi po tych deszczach… Zakopało mnie, ponad godzinę go wyciągałem… – tłumaczył się niezręcznie, wskazując na oblepionego czerwoną gliną jeepa.

Przyciągnęłam go do siebie jeszcze mocniej.

–Damy radę wrócić? Zobacz, robi się już późno. Zostańmy tutaj, wyjedziemy jutro – zaproponowałam.

John uśmiechnął się tajemniczo, wrzucił do auta mój plecak i ruszyliśmy. Wpatrywałam się w jego spokojny profil. Prosty jak u greckich posągów nos i spracowane ręce, mocno trzymające kierownicę. Od czasu do czasu spoglądał na mnie i w jego spojrzeniu czytałam uczucia.

Jak zwykle, nie potrzebne mu były słowa.

Cairns. Jedziemy nadmorską promenadą, którą znam z pocztówek przysyłanych przez Johna. Wokół nas tańczą kolorowe światła, a w oddali majaczą dostojne cienie gór. Na ulicy panuje turystyczny tłok. W restauracjach, w pubach, w barach, wszędzie bawią się porozbierani, opaleni ludzie. Mimo wieczoru, upał zelżał tylko trochę. Jest parno tą tropikalną, wilgotną duchotą.

Hotelowa recepcja zarzucona jest setkami kolorowych ulotek, zachęcających do wyprawy na Wielką Rafę, do żeglugi wokół egzotycznych wysp albo do podróży na artystyczny targ w wiosce Kurranda kolejką linową w góry. W pokoju cicho szumi klimatyzacja. Biorę chłodny prysznic. Walczę ze zmęczeniem i sennością.

John na balkonie zwija tytoniowego skręta. Na horyzoncie szumi czarna otchłań – to morze i rzędy łagodnie falujących na ciepłym wietrze wysokich, cienkich jak gigantyczne tyczki, palm. Podchodzę do jego pleców owinięta w biały, hotelowy ręcznik i czuję jak w podświadomości zamyka się fotograficzna klatka. I zupełnie jak w jakimś tanim romansie… Chcę, żeby ta chwila trwała.

Budzi nas ostre słońce, w pokoju pachnie kawa. Dotykam leniwie wykrochmalonej pościeli i myślę o tym ogromnym kraju, który już wkrótce otworzy się, być może, przede mną jak tajemnicza księga.

I o miejscu, w którym mam zamieszkać… Domu, którego jeszcze nie widziałam.

Dom na palach

Tuż za rogatkami Cairns otacza nas splątana, bujna przyroda. Pędzimy autostradą, mijamy luksusowe, idylliczne i piekielnie drogie Palm Cove, do którego wabi lazurowa woda i biała, ukołysana palmami plaża. Po chwili jesteśmy w Mossman. Tu, w kryształowych górskich wodach Mossman Gorge, na starych samochodowych oponach, jak na pontonach, spływa czarnoskóra roześmiana dziatwa. Dalej droga przecina hektary wysokiej, zielonej trzciny cukrowej. Wielkie Góry Wododziałowe, które w tych okolicach dochodzą do prawie dwóch tysięcy metrów, majestatycznie odcinają horyzont. Zatrzymuje nas leniwa i szeroka, słynąca ponoć z krokodylich safari rzeka Daintree. Wjeżdżamy na tratwę-prom, która statecznie, powoli zabiera nas na drugą stronę. Wpatruję się w zielonoszarą wodę – może zobaczę przepływającego gada?

Oto właśnie przekraczam prehistoryczne progi przyrody. Po drugiej stronie rzeki roztacza się jeden z najstarszych na Ziemi lasów deszczowych – Daintree Forest, gdzie niektóre gatunki drzew pamiętają czasy dinozaurów. Stary przewoźnik tratwy, z siwą długą brodą, też jakby zatrzymał się w czasie. Stoję, chłonę rzeczywistość i czuję, że wracam… Do początków… Do sedna…

Podobnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Johna. Teorie filozoficzne o świecie równoległym, reinkarnacja, déjá vu, anioły… Czy mogliśmy znać się już kiedyś?„Witam, jestem Anka” powiedziałam wtedy, chyba tylko po to, żeby zagłuszyć chwilę już trwające milczenie. Wyciągnął rękę i przysięgłabym, że ta jego twarda, męska łapa lekko zadrgała.

Kręta, urwista i jedyna w tej gęstwinie asfaltowa droga kończy się po godzinie. Przed nami wąska kamienista ścieżka. Sprawdzam palcem na mapie, nie pokonaliśmy nawet połowy trasy. Szybko zamykam atlas. Przerażają mnie australijskie odległości. Do największego w okolicy miasta – Cairns – jedzie się ponad dwie godziny. Do Cooktown – najbliższego sklepu, lekarza, szpitala czy poczty – będzie około siedemdziesięciu kilometrów. John mówił mi już kiedyś, że do Cooktown najlepiej wybierać się dobrą terenówką przez las szlakiem Bloomfield. Bez jeepa nie da rady, trzeba wtedy objeżdżać autostradą dookoła przez outback i nadrabiać trzysta kilometrów drogi.

Kiedy przed wylotem do Australii uparcie pakowałam walizki, rodzina i przyjaciele przestrzegali mnie przed życiem na odludziu. „Jak ty tam dasz radę mieszkać w takiej dziczy sama?” powtarzali. Czy wiedziałam wtedy, w co się tak naprawdę pakuję? Teraz już nie ma odwrotu.

John wrzuca jedynkę i z warkotem podjeżdżamy pod stromą górę. Błoto chlapie na maskę i szyby. Rozumiem nagle jak ważna jest tutaj umiejętność prowadzenia samochodu, który będzie mógł poruszać się po tych wertepach i postanawiam sobie, że jak najszybciej nauczę się prowadzić jeepa.

Za plecami niknie asfaltówka, a wraz z nią cywilizacja. Przez otwarte okna wpada do samochodu dżungla, którą czuję wyraźnie, jak żyje i śpiewa. To nie cichy, łagodnie pachnący sosnowy las, który pamiętam z kraju. Ten wielki, falujący jak ocean, szumiący i wibrujący organizm, oddycha. Silny zapach wiecznie mokrego, rozkładającego się podszycia upaja. Otacza nas półmrok, choć to szczyt dnia, dwunasta.

–Spójrz w górę – mówi John, wskazując jak splątane rośliny pną się, by wywalczyć więcej światła.

Wychylam się, zadzieram wysoko głowę i patrzę na ciemnozielony dach, na przefiltrowane przez liście promienie słońca, i czuję, jak na moją twarz spada rosa.

Dojeżdżamy. Przed nami niewielka polana, na której skraju stoi samotny dom na palach. W Cairns i Mossman mijaliśmy typowe, jak wytłumaczył mi John,

queenslandery – przytulnie wyglądające drewniane chatki zbudowane na wysokich słupach, w obronie przed monsunowymi powodziami, cyklonami, a przede wszystkim dla lepszej cyrkulacji powietrza w walce z całorocznym upałem. Ale takiego przybytku jak ten jeszcze nie widziałam: osadzona na grubych drewnianych palach, zadaszona platforma – jedna wielka otwarta weranda, do której wkradał się tropikalny las.

Wymyte przez deszcze schody skrzypią, kiedy wspinam się pod górę, gdzieś szczeka pies.

John wyciąga z samochodu moje bagaże.

W wejściu stoi siwa, długowłosa kobieta.

Matka

–Dlaczego nie powiedziałeś, nie napisałeś prawdy o tym, jaka jest twoja matka? – zapytałam szeptem Johna, któregoś spokojnego wieczoru.

Leżeliśmy spoceni nocną duchotą pod białą, falującą moskitierą. Na zewnątrz szumiał tak częsty o tej porze roku deszcz. Odpowiedzią były odwracające się ostentacyjnie jego szerokie plecy.

Cisza, deszcz i kumkające gekony – malutkie kameleony. Lubiłam patrzeć na ich wyłupiaste, malutkie jak główka od zapałki, poruszające się orbitalnie oczka, rozczapierzone łapki i długie, cienkie ogony. Przebiegały po słupach podtrzymujących dach i sufitach jak miniaturowe smoki z bajki, raz szare, to znów kremowe, a potem już ciemnobrązowe lub zielone. Zmieniały kolor w zależności od otoczenia.

Tej nocy śniłam, że znalazłam się w wielkomiejskim podziemiu, szukając pociągu, którego nie ma. Bezdomni ludzie wyciągali prosząco ręce. Poczułam wyraźnie zatęchły smród, nieświeży oddech jednego z ulicznych szaleńców, który patrząc złowieszczo, wysyczał do mojego ucha:

–Wybieram ciebie.

O świcie obudziły mnie gardłowe, obco brzmiące głosy. Narzuciłam leżącą w nieładzie bawełnianą sukienkę. W kuchni na piecu bulgotała owsianka, a na wejściowych schodach rozprawiali wesoło ciemnoskórzy Aborygeni. Musiałam wydawać im się bardzo śmieszna, taka wpół śpiąca, biała i rozczochrana, bo zaczęli wskazywać na mnie palcami i śmiejąc się, wołali coś szybko i dźwięcznie. –

Waibala , wyballah! – jak gruchające, egzotyczne ptaki.

Pomachałam im wstydliwie ręką, co wywołało wybuch nadzwyczaj radosnego chichotania.

Ucichli, kiedy pojawiła się matka. Jak dzieci, grzecznie pochylili głowy w pozdrawiającym ukłonie. Matka rzuciła im w

Języku jakieś trzy szybkie słowa, po czym ci dorośli mężczyźni pokornie powędrowali do swoich ubłoconych terenówek. Wybiegający za nimi z prowiantem do pracy, John zdążył tylko w przelocie pocałować mnie w policzek.

–Baw się dobrze, mate. Będę wieczorem.

–A niech cię szlag… – wyszeptałam.

Byłam zła, że nie zabierał mnie ze sobą, byłam zła, że zostaję w tej głuszy sama.

Matka siedziała na werandzie w wiklinowym fotelu, głowa opadła jej bezwładnie na ramiona. Spała. Posprzątałam w kuchni po śniadaniu. Bindi – australijski pies pasterski rasy blue heeler – zdążyła przez te ostatnie kilka tygodni przyzwyczaić się do mojej obecności. Włóczyła się za mną całe dnie, merdając szarobiałym ogonem.

Uczyłam się tego domu jak nowego kraju. Jego otwarta przestrzeń przestała mi przeszkadzać, podobnie jak cisza spowodowana nieobecnością telewizora. Sercem tego miejsca był stary kuchenny stół (wsłuchiwałam się w zniszczone przemijaniem deski, jakbym chciała usłyszeć opowiadaną przez niego historię) oraz wielka weranda-salon z hamakiemi skrzypiącymi fotelami, zarzuconymi wypłowiałymi poduszkami. Siedząc tam, można było podziwiać łańcuch gór daleko na horyzoncie. U podnóża tych szczytów, jak wynika z mapy, ciągnie się bezludna plaża i szumi ocean.

Z upływem lat zatarła się granica domu i lasu. Gałęzie drzew zaglądały do kuchni i salonu. Zielone liany obrosły drewniane kolumny podtrzymujące dach. Czasem po tych zielonych drabinach przebiegały różne stworzenia: srebrzyste żuki, jaszczurki albo wielkie jasnożółte mrówki, które tubylcy zjadają ponoć, kiedy boli ich gardło.

Czasem w domu trzepotały przez krótką chwilę jaskrawoniebieskie, prawie turkusowe motyle. Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy, oniemiałam z wrażenia. Nigdy nie przypuszczałam, że te małe, eteryczne stworzenia mogą tak olśniewająco odbijać światło na swoich skrzydełkach. Później dowiedziałam się, że są to żyjące w tropiku północno-wschodniej Australii motyle ulysses.

Wokół rosły też kwiaty. Wpółdzikie, bajecznie kolorowe, zwisające w kiściach z krzewów, inne dumnie rosnące na długich łodygach, albo porastające pnączami werandę. Na bananowcu – białe, a żółtopomarańczowe na starym drzewie mango. Nikt nie wiedział już, czy posadziła je kiedyś, przed laty, jakaś troskliwa ręka, czy rozsiały się same, jak to zdarza się często w tak rozszalałej gęstwinie.

Powrót do Edenu Agnieszka Burton www.agnieszkaburton.com

Wydawnictwo Replika 2011

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.