Kilka klików w aplikacji na telefonie, dowód osobisty w kieszeni. Podręczna walizka, trampki. I po niespełna dwóch godzinach ląduję na południu Francji. Nic nadzwyczajnego, prawda? Czasami jednak, patrząc z pokładu samolotu na chmury, z nostalgią myślę, jak inaczej podróżowało się jeszcze kilkadziesiąt lat temu.
Tekst: Magdalena Maria Pomykała / Zdjęcia z archiwum rodzinnego
„Francuska wyprawa” moich dziadków to bajka mojego dzieciństwa. Najpierw słuchałam jej z zachwytem. Potem z nastolatkowym znudzeniem – choć wtedy jeszcze przemierzało się Europę autokarami i wciąż z paszportami kontrolowanymi na granicy. Dzisiaj – już z zadumą nad magią i jednocześnie skomplikowaniem podróży w poprzednim, a przecież nie aż tak odległym stuleciu.
Zaczęło się tak…
Był rok 1967. W Polsce czasy Gomułki, we Francji – epoka de Gaulle’a i Pompidou. Nieco wcześniej, w czasie wojennych zawirowań, Greta – siostra mojego Dziadka – wyszła za mąż za Henri’ego i wyjechała razem z nim na południe Francji. Zamieszkali w jego rodzinnym Les Cammazes, w okolicach Carcassonne i prowadzili miejscową auberge dla robotników pracujących przy budowie pobliskiej tamy. W połowie lat 60., w mniej więcej sprzyjającym klimacie polityczno-gospodarczym, Babcia i Dziadek zamarzyli o odwiedzeniu rodziny.
Przygotowania trwały ponad rok. Najpierw trzeba było uzyskać pozwolenie na wyjazd i paszporty. Korespondencja z Francją – zaproszenia, poświadczenia. Odmowy i odwołania. W końcu zgoda – ale pod warunkiem, że moja Mama i Ciocia, wtedy w uczennice podstawówki, zostają w domu. Czyli zabezpieczenie przed potencjalną ucieczką na Zachód całej rodziny. Obostrzenia i zakazy: ściśle wyznaczona trasa przejazdu (podróż samolotem nie była nawet w sferze marzeń), nie więcej niż 3 dni na pobyt w każdym z krajów po drodze. Skromny budżet – oficjalnie wolno było zabrać ze sobą jedynie 20 dolarów „do paszportu”.
Francuska wyprawa
Z Pszczyny na Górnym Śląsku do Les Cammazes do pokonania mieli ponad 2 000 kilometrów. Samochodem marki Zastava 750, czyli wcześniejszą wersją „malucha”, z silnikiem o mniejszej mocy niż współczesny Smart (który posiada 45 koni mechanicznych, „zastawka” miała jedynie 25 KM). Samochodem wypakowanym prezentami i bagażami. Droga trwała kilka dni – przez Czechosłowację (z przeszukiwaniem każdej walizki i negocjacjami na granicy – czy aby na pewno mogą wyjechać poza obszar państw socjalistycznych), Austrię, Włochy i całe Lazurowe Wybrzeże. Na szczęście ich perfekcyjny niemiecki, wyniesiony ze szkoły czasów okupacji, pozwalał im na dosyć łatwą komunikację w Europie pamiętającej jeszcze wojnę.
Na starej fotografi
Staram się wyobrazić sobie tę podróż. Na trochę już wyblakłych, czarno-białych fotografiach, kilku zaledwie kliszach: Babcia w nienagannym żakiecie, Dziadek – w wyprasowanej koszuli. Zapatrzeni w krajobraz. Jechali kilka dni – bez nawigacji, klimatyzacji, radia. Nie było Airbnb, TripAdvisora, Skype’a czy nawet zwykłego telefonu. Szczęśliwie – pokonali trasę bez wypadków i innych „przygód”.
Jechali powoli – mieli więc czas zachwycać się wolnym życiem poza żelazną kurtyną. Pierwszy raz w życiu znaleźli się w innym, piękniejszym, bogatszym, bardziej kolorowym świecie, gdzie zaskakiwały krajobrazy i zwyczaje. Do dziś Babcia opowiada o pejzażach nad Lago di Garda, o słońcu Lazurowego Wybrzeża. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze wspomnienia o szoku kulturowym, teraz już nieco zatartym przez współczesną rzeczywistość: o sklepach z wyborem (!) towarów, o nowych smakach i zapachach, o uprzejmych i uśmiechniętych ludziach oraz o długich, rodzinnych posiłkach przy Barrage des Cammazes. A przecież życie pod koniec lat 60., na francuskim południu, z dala od wybrzeża, wcale do wystawnych nie należało – wręcz przeciwnie.
Powrót
Po miesięcznej wizycie wrócili do kraju – znowu ponad tydzień jadąc przez Europę, coraz głębiej chowając na kolejnych granicach nieco „kłopotliwą” francuską prasę. Z dzisiejszej perspektywy pewnie można powiedzieć, że to wycieczka jak każda inna: pojechali zobaczyć rodzinę, wrócili cali i zdrowi. Z ich perspektywy – to była podróż życia, legendarna „francuska wyprawa”.
Trudno zatem dziwić się, że opowiadali o niej przez następne 50 lat – zapewne by jak najdłużej zachować wyraźne wspomnienia.