„Zaklęci” to horror, w którym potwory wychodzą ze ścian i podłóg, żeby łapać za kostki. Kto ma szczęście, temu po takim spotkaniu zostaną tylko siniaki.
Tekst: Sylwia Skorstad
Czterdziestotrzyletni Jack Reed jest szefem niewielkiej sieci warsztatów zajmujących się w Milwaukee montażem oraz naprawą tłumików samochodowych. Często kłóci się z żoną, choć nie potrafi sprecyzować dlaczego. Swojemu dziewięcioletniemu synowi Randy’emu tłumaczy to następująco: Ja mówię „Do lasu”, a ona odpowiada: „Do lasu?”, więc potarzam „Do lasu” i tak to trwa, ad nauseam.
Czegoś w życiu Jacka brakuje. Czasem ma ochotę sprawdzić, jak seksowna sekretarka zareagowałaby na jego awanse, ale tego nie robi, bo w gruncie rzeczy jest porządnym facetem z poczuciem odpowiedzialności. Niespodziewanie znajduje ożywczą energię w pomyśle, by odrestaurować odkryty przypadkiem stary budynek i założyć tam ośrodek wypoczynkowy. W marzeniach widzi siebie jako przyszłego szefa sieci hotelowej. Nie ma wystarczających środków finansowych, doświadczenia w branży, planu biznesowego ani zielonego pojęcia, że malownicza ruina sześćdziesiąt lat wcześniej służyła jako szpital psychiatryczny dla wyjątkowo groźnych przestępców. Zachowuje się tak, jakby otoczona dębami posiadłość rzuciła na niego urok.
Klasyka straszenia
„Zaklętych” Masterton napisał w 1989 roku, zatem starsi czytelnicy mogą mieć wrażenie, że już skądś znają tę historię. Twórca cyklu „Manitou” często eksploruje wątek opuszczonych, nawiedzonych budynków, a do tego należy do jednego z najbardziej płodnych pisarzy horrorów ze światowej czołówki, więc czasem trudno odróżnić jeden jego horror od drugiego. Dobrze wie, jak straszyć i zarabiać na straszeniu, nic więc dziwnego, że jego powieści doczekują się wznowień i przyprawiają o koszmary nowe pokolenia czytelników. Dziś ma dużo większą konkurencję, bo jak sam mówi, w ciągu ostatnich trzydziestu lat rynek bardzo otworzył się na horrory, a czytelnicy podchodzą do nich na większym luzie.
Pytany o inspiracje Masterton mówi, że polega głównie na własnej wyobraźni. Deklaruje, że od lat nie czyta beletrystyki, bo jako autor krytyczny wobec własnego pisarstwa, błędy innych autorów wyłapuje zbyt szybko.
„O ile dobrze pamiętam, przestałem czytać powieści w dniu, w którym studiując książkę Lena Deightona zorientowałem się, że był głodny podczas pisania i zacząłem się spieszyć z dokończeniem rozdziału, aby on mógł wreszcie zasiąść do swojego obiadu” – powiedział w wywiadzie dla portalu „Before We Go Blog” i chyba mówił poważnie.
Zamiast w książkach czy filmach, inspiracji do straszenia szuka w historii powszechnej. Twierdzi, że nie pisałby tak krwawych scen, gdyby rodzaj ludzki miał w swojej historii mniej wojen.
Co w ścianach piszczy?
Żeby wraz z Jackiem Reedem poznać wszystkie tajemnice opuszczonego budynku dawnego szpitala psychiatrycznego, trzeba się przygotować na dużo krwi, obrzydliwe zapachy i sceny, po oglądaniu których na żywo każdy rozsądny człowiek powinien w te pędy pognać na terapię mogącą go uchronić przed syndromem stresu pourazowego. Psychopatyczni mordercy byliby wystarczająco okropni jako sąsiedzi za ścianą, a gdy mieszkają w ścianach i jeszcze potrafią z nich wyłazić, to szybko trzeba dzwonić po egzorcystów, specjalistów od druidów oraz pogromców duchów.
„Zaklęci” to jedna z tych książek, która przypomina, że prowadzenie sieci warsztatów montujących tłumiki jest wspaniałe, nuda to jeden z najmniejszych życiowych problemów, a kto potrzebuje adrenaliny, ten może zacząć uprawiać sporty i czytać horrory.
Graham Masterton, „Zaklęci”, Wydawnictwo Albatros