Najpierw pojawia się nieśmiała myśl, że może to ten czas. Próbujemy i czekamy. To czekanie przedłuża się niemiłosiernie. Przestajemy liczyć miesiące, zaczynamy lata. Gdyby zebrać na kartce pytania, które szaleją nieokiełznane w głowie, powstałaby długa litania.



Czy coś jest ze mną nie tak? Czy to kara za grzechy? Czy ja nie nadaję się na matkę? Czy on będzie chciał ze mną dłużej być? A może to jego wina? Czy będę umiała go tak samo kochać? Dlaczego ci, którzy nie chcą dzieci, je mają, a ci, którzy tak bardzo tęsknią, stoją w niekończącej się kolejce w poczekalni do Pana B.?

Czy sama tęsknota i chęci rezygnowania z wygody i własnego egoizmu nie jest wystarczającym powodem, aby mieć dziecko? Może nie jestem trendy, ale  nie chcę czekać, aż się dorobię i będzie mnie stać na dziecko. Nie chcę przeliczać macierzyństwa na pieniądze, bo być może dobry moment nigdy by nie nadszedł.
Równolegle kiełkuje w nas myśl o adopcji, ale nie chcemy wywierać na sobie presji. Wizyty w klinice leczenia bezpłodności budzą w nas niesmak i może… poczucie winy. Zamiast dzikiej orgii, w wyniku której poczęłoby się nasze dziecko, zaliczamy kolejną wizytę w bezdusznej fabryce. Odczuwamy smutek i samotność. Mąż w pokoiku obok ma oddać to co najcenniejsze do próbówki, ja czuję się coraz bardziej „pusta”. Rezygnujemy.

Decyzja
Zapraszamy rodziców na uroczysty obiad i dzielimy się naszą radością: „Zaczynamy przygotowania do adopcji. Wreszcie będziecie dziadkami.” Ich pytania i obawy są sprawdzianem naszej motywacji.  Przez kilka godzin słyszymy, że to za duże ryzyko, że nie wiadomo z jakiej rodziny, że z chorobami i co z niego wyrośnie? Czy możemy zaprogramować, przewidzieć, jacy ludzie wyrosną z naszych biologicznych dzieci? Możemy mieć oczekiwania, pragnienia, ale one nie budują rzeczywistości. Im mniej prognoz, tym mniejsze rozczarowanie, jeśli nasze ukochane dziecko zamiast lekarzem czy prawnikiem, zechce poświęcić się nawracaniu murzyniątek gdzieś na końcu świata.

Krok po kroku

W ośrodku adopcyjnym już na samym początku usłyszeliśmy: „To nie dziecko jest dla was, ale wy dla dziecka. One nie może pojawić się w waszej rodzinie na zasadzie plastra na tęsknotę”. Jeszcze przez wiele miesięcy zastanawialiśmy się nad sensem tego zdania. Jeszcze przez wiele miesięcy byliśmy „testowani” na rodziców. W którymś momencie sami zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby na pewno jesteśmy normalni. Testy psychologiczne, wielogodzinne rozmowy, analizy różnych sytuacji, które mogą pojawić się w późniejszym kontakcie z dzieckiem i na końcu kwalifikacja. Nadajemy się czy nie? Dlaczego nikt nie testuje rodziców biologicznych? A może to dobrze. Przecież gdyby nie oni, my nie mielibyśmy szans na zastępcze rodzicielstwo.

Najtrudniejszy moment

Sprawdzian pojemności serca. Słyszymy pytanie: „A na jakie choroby czy upośledzenia u waszego przyszłego dziecka moglibyście się zgodzić?” Pierwsza myśl, na żadne, oczywiście, że na żadne. Z ręką na sercu, droga/i czytelniczko/ku, odpowiedz sobie, czy łatwo zaakceptowałbyś ułomne dziecko, czy od razu umiałbyś je kochać? Uważam, że nawet łatwiej przyjmować takie wyroki w przypadku naturalnego rodzicielstwa, bo po pierwsze – nie wiele da się zrobić, dziecko już jest i rośnie w łonie swojej mamy, a po drugie – tworzy się naturalna więź. Mama  czuje swoje dziecko w sobie, żyje z nim przez 9 miesięcy, ono i ona mogą się ze sobą oswoić. Trudniejsze zadania ma tata, który przeżywa bardziej na kredyt i za pośrednictwem swojej żony. Co można powiedzieć? Mówić prawdę, że chcemy mieć zdrowe dziecko, ale narazić się komisji, czy próbować rozszerzyć serce i zastanawiać się co by było gdyby… niewidome – tak, upośledzone umysłowo – nie, zespół Downa – tak. Koszmar, najtrudniejsze życiowe wyzwanie.


O co chodzi

Wciąż się zastanawiam, czy bardziej zależy mi na dziecku, czy na wypełnieniu pustki i tęsknoty. Kobieta w ciąży myśli o płci dziecka, zastanawia się, jak będzie wyglądało, czy będzie grzecznie spało w nocy, czy będzie pogodne, a może odziedziczy charakter po teściowej. Kobieta myśli, ale wie, że to dziecko, które rośnie pod jej sercem to jej największy skarb, niezależnie czy będzie chłopcem czy dziewczynką, czy będzie łyse jak kolano, czy kudłate, jak nikt z rodziny. Łatwiej przejść przygotowania do adopcji, kiedy nie ma się oczekiwań, chociaż to bardzo trudne. Ale marzenia trzeba mieć zawsze.


Oczekiwanie

Na upragniony telefon czeka się miesiąc, czasami rok. Trudne jest to życie w zawieszeniu. Czy jechać na wakacje? A jeśli zadzwonią. Czy remontować mieszkanie? A jeśli zadzwonią. Czy kupować wyprawkę? Dla chłopca czy dla dziewczynki? Dla niemowlaka czy przedszkolaka? „Mamy dla Was dziecko” – słyszymy w słuchawce telefonu. Świat zaczyna wirować. Chcę wyciągnąć, jak najwięcej informacji, ale nie na wszystkie pytania dostaniemy odpowiedzi. Zanim zobaczymy dziecko, musimy podjąć decyzję. Bo dzieckiem się nie handluje, to mały człowiek, który wszystko doskonale rozumie i mocno przeżywa. Pamiętaj, że już raz został skrzywdzony, stracił swoich rodziców.

Dom
Mieszkamy już razem. Po rozprawie o całkowite przysposobienie staliśmy się pełnoprawnymi rodzicami. Uczymy się nawzajem kochać. Staramy się nie mieć oczekiwań wobec dziecka, nie poganiamy go, nie poganiamy też siebie. Depresja „poadopcyjna” to całkiem normalne zjawisko. Mamy prawo do pytań, na które nie znamy na razie odpowiedzi – czy damy radę? czy dobrze zrobiliśmy? czy będziemy dobrymi rodzicami? Nasze dziecko potrzebowało czasu, aby po raz kolejny zaufać.

Jedno jest pewne, zawsze jest nadzieja, aby usłyszeć upragnione słowa: „Mamusiu, kocham Cię”.

tekst: Agnieszka Porzezińska

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.