Podstawowe pytanie w filozofii jest o przyczynę rzeczy i brzmi: dlaczego? Pytanie „dlaczego” zadają wszyscy, od dziecka poprzez naukowca aż do filozofa. Przeczytaj więc, dlaczego filozof Paweł Więckowski zajął się szczęściem.

 

 

Z dr. Pawłem Więckowskim, filozofem rozmawia Renata Mazurowska
Renata Mazurowska:
Podstawowe pytanie w filozofii jest o przyczynę rzeczy i brzmi: dlaczego?

Paweł Więckowski :
Tak, ale nie tylko w filozofii – w każdej dziedzinie nauki, ale także w życiu. Pytanie „dlaczego” zadają wszyscy, od dziecka poprzez naukowca aż do filozofa.

To pytam filozofa – dlaczego zajął się Pan szczęściem?

Jak to dlaczego? (śmiech) Bo chciałem zobaczyć, czy można być bardziej szczęśliwym.

Niż?

Niż byłem (i nie twierdzę, że byłem bardzo). W swoim czasie interesowałem się zaleceniami różnych mistrzów duchowych, otarłem się o buddyzm – wszyscy mówili o szczęściu i każdy mówił co innego. Doszedłem do wniosku, że trzeba to wreszcie rozstrzygnąć – przynajmniej na własny użytek. Stąd najpierw lektury, a później pomysł dyskusji internetowej, by skonfrontować swoje poglądy z tym, co sądzą inni. Podstawą dla tych rozważań stała się dla mnie książka O szczęściu Tatarkiewicza, do którego wizji szczęścia coraz bardziej się skłaniam. On mówi, że szczęście to trwałe zadowolenie z życia, którego podstawą jest osiąganie pewnych wartości.

Czyli do szczęścia potrzebna jest nam jego świadomość?

Może nie do końca świadomość szczęścia, ale przynajmniej pewne przekonania: po pierwsze trzeba mieć jakieś standardy czy też pewne wartości, a po drugie trzeba sądzić, że się w zgodzie z nimi żyje – z tego powinno wynikać zadowolenie, a zadowoleniu powinien towarzyszyć dobry nastrój. Dopiero wtedy to jest szczęście. Dlatego trudno mi się zgodzić, że naprawdę szczęśliwe są tylko dzieci (tak w powiedział kiedyś Żakowskiemu Kołakowski) – one mają tylko dobry nastrój.

Dla innych, jak np. dla Adama Hanuszkiewicza, który też już sporo przeżył, „szczęście to brak nieszczęścia”.

Z tą teorią polemizował już Epikur, który również mówił, że droga do szczęścia prowadzi przez eliminację cierpień. Jego uczniowie stwierdzili, że wobec tego trzeba szybko popełnić samobójstwo, bo wtedy człowiek nie cierpi i osiąga szczęście ostateczne. Na to Epikur się żachnął, że absolutnie nie! Szczęście jest czymś pozytywnym, brak nieszczęścia ma tylko umożliwić szczęście. Rola cierpienia jest zresztą dyskusyjna. Dla jednych (np. dla Epikura) szczęście mamy w sobie i wystarczy eliminować cierpienie, a będzie nam dobrze. Dla innych (np. Tatarkiewicza) trzeba przede wszystkim zwracać uwagę na pozytywne czynniki i źródła szczęścia – pasje, główne cele życiowe, rodzinę, pracę – a wówczas cierpienie nie będzie miało znaczenia. Prawdziwym nieszczęściem są bowiem beznadziejność i brak ideałów, a nie choroby i przeciwności losu.

A po co nam jedna, wspólna definicja szczęścia? Czy to nie jest tak, że dla każdego co innego może być szczęściem?

Są różne drogi do szczęścia, ale ostatecznie bierze się pod uwagę tylko kilka rzeczy: intensywne przyjemności (błogość lub euforia), dobry nastrój, wypełnienie życia wartościami, bieżące lub trwałe zadowolenie z życia. Wspólnym mianownikiem jest, że szczęście to osiąganie tego, co dla nas w życiu najcenniejsze. Kłopot zaczyna się później – gdy mamy określić, co jest najcenniejsze i ile tego czegoś trzeba mieć, aby to już było szczęście. John Stuart Mill uważał, że mało szczęśliwy mędrzec jest i tak szczęśliwszy niż zadowolony głupiec. Ale jak to uzasadnić? Jak w ogóle porównać szczęście różnych ludzi? Naukowe badania opierają się na tym, co obserwowalne – szczęście tu się nie zalicza. Może należałoby najpierw ludzi przeszkolić w używaniu różnych pojęć szczęścia, a dopiero potem ich przepytywać? W praktyce porównuje się głównie to, czy ludzie uważają się za szczęśliwych. Ale to nie to samo. Tylko czy warto to precyzować? To jest poważne ryzyko – bo jeśli ktoś odkryje, że inni są dużo szczęśliwsi, a ponadto, że nie daje się tego zmienić, że szczęście jest wrodzone? Woody Allen wyznał ponoć, że gdyby nie prozac, nigdy by się nie dowiedział, że od dwudziestu lat ma depresję. Istnieją opisy ludzi naprawdę szczęśliwych (R. Skynner, J. Cleese, Żyć w tym świecie i przetrwać) – i rzeczywiście większość z nas może tylko pozazdrościć i poprzestać na szczęściu skrojonym na bardziej realistyczną miarę.

Tak zabiegamy o to ziemskie szczęście, a przecież większość religii przekonuje nas, że prawdziwe czeka nas dopiero po śmierci.

No właśnie, dwie trzecie ludzi uważa, że są szczęśliwi. A jak się spojrzy na systemy religijne, to wszystkie mówią, że życie jest cierpieniem. Coś się nagle zmieniło? Czy może religie wmawiały ludziom nieszczęście? A może teraz oszukujemy? Ja się boję, że to jest tak, jak z Kartezjuszem. Gdy namawiał ludzi, by kierowali się własnym rozumem i odrzucili tradycję, krytycy pytali: „a czy ludzie aby mają wystarczająco dużo rozumu, by podołać temu zadaniu?” Na co Kartezjusz beztrosko odparł: „Przecież nikt się nie skarży, że ma za mało rozumu, a każdy chyba najlepiej zna siebie”. Tymczasem może komuś być wstyd się przyznać. Ze szczęściem może być tak samo. Może wstydzimy się przyznać, że nie jesteśmy szczęśliwi?

I stąd ta wielka popularność wszelkich poradników z receptami, jak to szczęście osiągnąć?

Obrońcy poglądu, że jesteśmy szczęśliwi, pewnie by argumentowali, ze wytworzono pewien popyt na szczęście: „jesteś szczęśliwy, ale możesz być bardziej, więc spróbuj”.

Albo: „jesteś szczęśliwy, ale o tym nie wiesz”. Dlaczego tak bardzo chcemy być szczęśliwi?

Może dlatego, że jednak nie uważamy się za szczęśliwych, a bardzo chcemy? I tu grozi nam potężna pułapka. Ale po kolei – najpierw musimy odróżnić dwa nurty w teorii szczęścia: eudajmonizm i hedonizm. Oba powstały w starożytności, ale ich wpływ na kulturę Europy był różny. Przez większość dziejów dominował eudajmonizm, rozpropagowany przez Arystotelesa, którego poglądy za sprawą świętego Tomasza stały się podstawą doktryny kościoła katolickiego. Dla eudajmonisty – mówiąc skrótowo – szczęście to produkt uboczny życia godziwego, uczciwego, pracowitego. Dobre samopoczucie pojawia się w takim życiu, ale nie jest jego celem. Szczęście hedonistyczne natomiast, rozumiane jako nagromadzenie przyjemności, wylansowała w nowożytnej Europie upadająca arystokracja we Francji w XVIII wieku. Z braku perspektyw i osiągnięć, w obliczu nadchodzącego „potopu”, zajęła się intensyfikowaniem doraźnych doznań. A na tej drodze łatwo o wynaturzenia – markiz de Sade czy Niebezpieczne związki to właśnie ta epoka. Opozycja między eudajmonizmem (szczęście jako rezultat rozwoju osobowości i dążenia do wartości) i hedonizmem (szczęście jako wynik nagromadzenia przyjemności) jest żywa do dziś. A teraz pułapka. Zastanawiałem się kiedyś ze studentami, czy uznanie szczęścia za naczelną wartość nie jest postawą samobójczego paradoksu, przynajmniej dla eudajmonisty: skoro szczęście (satysfakcja) to produkt uboczny dążenia do wartości, to jak tu je osiągnąć, gdy jedyną wartością jest ono samo? Do czego niby miałoby się dążyć? Zatem być może im bardziej koncentrujemy się na samym szczęściu, tym bardziej skazujemy się na hedonizm. A ten może być wątpliwą strategią. Wielu badaczy podkreśla, że ludzie naprawdę szczęśliwi nie miewają wielkich przyjemności – do tych dążą właśnie nieszczęśliwi, by sobie skompensować brak szczęścia.

Eudajmonizm brzmi szlachetnie, ale to chyba hedonizm zwycięża?

Tak się chwilami wydaje, ale to nie jest oczywiste. Obecnie Martin Seligman, przewodniczący Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego propaguje właśnie eudajmonizm (Autentyczne szczęście). W każdym razie przemiany w kulturze to jeden wielki eksperyment, którego sens będzie widoczny dopiero z perspektywy czasu („Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu”, jak głosi słynny aforyzm Hegla) .

Obserwujemy też także zwrócenie się ku duchowości, innym wymiarom, a nawet ku magii – wróżki, horoskopy, fantasy, Harry Porter…

Nie lubi Pani New Age’u?

Zastanawia mnie po prostu coraz większa liczba wróżek i ten pęd do innego wymiaru. Nam już nie wystarcza do szczęścia podróżować po świecie, pojechać do innego kraju, my chcemy być w innej rzeczywistości – odległej, magicznej albo choćby wirtualnej. I tam szukamy tego szczęścia.

Patrząc historycznie, ludzkość przez większość czasu była w „innej rzeczywistości”, co najmniej do XVII wieku. Dawniej świat wydawał się tajemniczy, bogowie byli na wyciągnięcie ręki, wartości moralne były przemieszane z faktami, siła psychiczna zmieniała świat, a Ziemia była w centrum świata. Przełom kopernikański był szokiem, bo straciliśmy centralną pozycję we wszechświecie, wiarę, że ktoś się tym wszystkim opiekuje, że ktoś wyznacza temu wszystkiemu sens – rozwój nauki i oświeceniowa walka z „zabobonami” zniszczyły to przekonanie, a teraz się okazuje, że tęsknimy za tamtym obrazem świata. Może złudzenia potrzebne nam są do szczęścia? Kiedyś złudzenia były „centralnie zarządzane” i wspierane przez oficjalną kulturę, potem nauka je zwalczała, a dziś, w świecie zliberalizowanym, znów każdy sam może sobie stworzyć własną iluzję lub poprosić o to twórców urynkowionej kultury masowej. Czy będziemy z tym szczęśliwsi czy też zafundujemy sobie nowe „opium”, tym razem dla zindywidualizowanych jednostek – czas pokaże.

Od wieków panuje przekonanie, że szczęście zależy od losu, od bogów, że przychodzi z zewnątrz, co wyraża się np. w powiedzeniach: „Niektórym to nawet z pustego kapie” albo: „Rzuć szczęściarza do wody, a wypłynie z rybą w zębach”. Szczęście nie od nas zależy.

Cała książka Tatarkiewicza – referująca stulecia refleksji nad problemem – uzasadnia przekonanie, że szczęście zależy od nas i pracy nad swoim wnętrzem, doskonaleniem się, zwalczaniem słabości, rozwijaniem cnót…

No, ale ludowe porzekadło mówi, że biednemu i tak w oczy wiatr wieje, to co mu przyjdzie z tej pracy? Filozofowie swoje, a ludzie swoje.

Te poglądy są popularne od dawna. W starożytności wierzono w fatum, we wczesnym chrześcijaństwie Augustyn wierzył, że ludzie przeznaczeni są do potępienia lub zbawienia już w chwili narodzin, potem odnowił ten pogląd Kalwin w Renesansie. A co się dzieje dzisiaj? Psychiatrzy twierdzą, że nasze powodzenie w życiu zależy od poziomu serotoniny, który jest wrodzony. Teorie o wrodzonym charakterze szczęścia rozwija ostatnio w Polsce Janusz Czapiński. To by znaczyło, że nad naszym życiem ciąży fatum, a my możemy walczyć jedynie o zachowanie w jego obliczu godności.

I przekonywać samych siebie, że jednak jesteśmy szczęśliwi.

Jeśli nic innego nie da się zrobi, dobre i to. Ale zawsze jest jeszcze możliwość, że fatum jest łaskawsze niż sądziliśmy. I dlatego warto podejmować próby. Jak w tym dowcipie: trzeba kupić los, żeby wygrać na loterii.

Wielu ludzi utożsamia szczęście z miłością. Ale Liv Ulman, kobieta dojrzała, w jednym z ostatnich wywiadów powiedziała, że teraz już wie, że można być szczęśliwym w pojedynkę. Czy jednak szczęście, którego nie mamy z kim dzielić, nie jest mniejsze?

To jest problem – czy druga osoba ma być źródłem szczęścia, czy kimś, z kim się dzielimy tym szczęściem? Właściwie wyraziciele współczesnego hedonizmu filozoficznego (np. Bentham u progu XIX w.) zaliczali zdolność dzielenia się przyjemnością z innymi do czynników, które zdecydowanie wzmagają przyjemność. Tatarkiewicz nie mówi o dzieleniu się miłością, tylko o źródłach szczęścia, jednak podkreśla, że praca i udany związek partnerski to są podstawowe, najlepsze długoterminowe źródła szczęścia. Fromm, w swej znanej książce o sztuce miłości, przeciwstawia zakochanie i miłość. Zakochanie przemija i nie pozostawia zbyt wielkiego śladu, a miłość to dla Fromma produkt uboczny udanego życia we dwoje, opartego na wzajemnej trosce o swój rozwój. Czyli, gdy partnerzy są ze sobą i wspomagają się w rozwoju osobowości, to jeśli tylko są dla siebie choć trochę pociągający, rezultatem tego będzie miłość. Ale czy to nie pobożne życzenia?

To co jest w końcu ważne – cel, czyli osiągnięcie szczęścia, czy droga, czyli to, czego się po drodze uczymy?

Eudajmonista powiedziałby, że zbliżanie się do wartościowych celów owocuje szczęściem. Ale są i bardziej hedonistyczne propozycje. Właśnie wznowiono w Polsce książkę autora o węgierskim nazwisku Csikszentmihalyi Przepływ. Zawiera jedną z najbardziej empirycznych teorii dotyczących szczęścia, choć nie chodzi tu o żaden przepływ (ang. flow), ale o zaangażowanie. Okazuje się, że Amerykanie są najbardziej szczęśliwi, jak żyją w następującym rytmie: stawiają sobie ambitne, ale wykonalne cele, dążą do nich, na ogół je osiągają, mają satysfakcję, czyli nagrodę i za chwilę stawiają sobie następny cel. Podobno jak ktoś tak się rozpędzi, to może przeżyć całe życie na haju i jest w ten sposób szczęśliwy. Z punktu widzenia filozoficznego ta teoria budzi ogromne zastrzeżenia – szczęście miało być tradycyjnie zadowoleniem z całości życia, a Csikszentmihalyi wręcz podkreśla, że ludzie żyjący w tym przepływie w ogóle nie myślą o całości życia, bo nie mają na to czasu. Oni myślą wyłącznie o celu, który mają osiągnąć.

I to są doraźne przyjemności?

Ja bym powiedział, że to jest szczęście hedonistyczne, dozowanie sobie przyjemności, żeby podtrzymywać dobry nastrój. Taka strategia jest możliwa w dobrze zaprogramowanym społeczeństwie, które wskazuje cele, daje sposoby ich zaspokajania i w przewidywalny sposób rozdziela nagrody. W społeczeństwie chaotycznym czy skorumpowanym osiąganie „przepływu” nie byłoby możliwe. Oto, jaka jest rola społeczeństwa w osiąganiu szczęścia – dążymy do tego, co najcenniejsze, ale w ramach dostępnych możliwości. Niektóre społeczeństwa stwarzają kuszące możliwości (nie bez znaczenia są wnioski, jakie Amerykanie wyciągnęli z behawioryzmu), ale to ma i odwrotną stronę – stajemy się coraz bardziej uzależnieni od społeczeństwa. Może to dobrze – będziemy bardziej o nie dbać. Ale jest to odejście od filozoficznych wizji, które akcentowały niezależność, namysł i przywiązanie do wartości.

A może w byciu szczęśliwym przeszkadza nam zbyt wiele oczekiwań?

A nadmierne oczekiwania wikłają nas w pułapkę postępu – chcemy mieć coraz więcej (np. dóbr materialnych), a zapominamy, że człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja. Z czasem mercedes będzie nas cieszył tak samo, jak dawniej rower. A ile więcej musimy się napracować, by go kupić. Asceci już dawno to odkryli – po małym treningu (odzwyczajaniu) najprostszy posiłek daje tyle przyjemności, co wcześniej wyrafinowana uczta. Z tego punktu widzenia konsumpcjonizm to absurdalna droga do szczęścia (dlatego też Fromm potępiał postawę „mieć” i preferował „być”). Tyle, że ascetyzm nie nakręci gospodarki, a bez niej państwo nie będzie się liczyło na arenie międzynarodowej, a i wielkie korporacje nie zarobią. Więc póki co, choć Amerykanie nie są dziś szczęśliwsi niż 50 lat temu, pracują i produkują znacznie więcej.

Może powinniśmy żyć tak: „To, co otrzymujesz – zapisz na skale, a to, co dajesz – na piasku”.

Dalajlama pisze liczne książki o szczęściu, nawet wspólnie z neurologami brał udział w badaniach naukowych, z których wynikło, że działania altruistyczne dostarczają bardzo silnej przyjemności. Ponoć ośrodki sprawiające człowiekowi przyjemność są powiązane z ośrodkami, które się uaktywniają, kiedy jesteśmy altruistyczni.

Chrześcijaństwo też jest za altruizmem.

Osoby egoistyczne stają się wyizolowane, wszyscy mędrcy o tym mówili. Indywidualistyczny sukces może okazać się gorzki, szczególnie, gdy go nie osiągniemy. A bez wspólnoty w ogóle jest mało możliwy. A to wymaga wzajemnej troski.

Czyli co? „Prowadź dobre, honorowe życie. Kiedy się zestarzejesz i będziesz je wspominać, przeżyjesz je z radością jeszcze raz”?

W perspektywie życia jest to zdecydowanie korzystne, no bo przyjemności hedonistyczne są krótkotrwałe i szybko się nudzą. Z wiekiem chyba w ogóle zdolność przeżywania przyjemności słabnie, więc jak ktoś nastawia się na długie życie, powinien zainwestować w rzeczy, które z perspektywy czasu będą mu dawały zadowolenie. Na starość życie Casanovy jest porażająco smutne – tak przynajmniej wynika z filmu Felliniego… Ale są badania, które wskazują, że za sprawą czynników wrodzonych po czterdziestce zadowolenie z życia systematycznie rośnie i urywa się dopiero na pół roku przed śmiercią.

To pocieszające… Musimy tu chyba jednak powiedzieć, ze dobrze by było, gdyby dążenie do hedonistycznych przyjemności współczesnego człowieka obywało się po drodze bez ofiar w ludziach?

No jasne. Każde wyrządzone zło, prędzej czy później, do nas wraca.

Pan w to wierzy?

W każdym razie, jeśli nie będziemy zapobiegać czynieniu zła, jakość życia całej wspólnoty się obniża, więc i nasze. To jest zresztą bardzo modny ostatnio problem filozofii społecznej – jak, na gruncie indywidualnej racjonalności, zbudować, jeśli nie jakąś solidarność, to przynajmniej zaufanie i lojalność. Ludzie przez całe stulecia byli lojalni wobec innych ludzi, ponieważ bali się jakiejś wyższej siły – albo mieszkali w małej wspólnocie i wszystko zostawało im zapamiętane, albo wiedzieli, że Bóg na nich patrzy. Czy dziś wyalienowane jednostki będą bezkarnie mogły niszczyć cudze szczęście? Badania pokazują, że ludzie mają spontaniczną skłonność i potrzebę karania osób złośliwych i nielojalnych, nawet, jeśli doraźnie to karanie wymaga od nich więcej wysiłku niż przynosi korzyści. Ale czy to wystarczy?

No to chyba wniosek jest taki: na wszelki wypadek zachowujmy się przyzwoicie – przyniesie nam to korzyści i w życiu doczesnym, i w niebie. Ale co ze szczęściem? Możemy nauczyć się je osiągać?

Albo udaje się to intuicyjnie (choć to trochę wątpliwe), albo osiąganie szczęścia to prawdziwa sztuka. Można zmieniać swoje nastawienia, poglądy, emocje. Czynniki widoczne na pierwszy rzut oka są czysto zewnętrzne: badania pokazują, że ludzie szczęśliwi przede wszystkim są zadowoleni z relacji z bliskimi, z pracy, która daje im satysfakcję, i z wolnego czasu, który umożliwia wykazywanie aktywności. Ale to czubek góry lodowej. Potrzebne są jeszcze umiejętności, hart, strategie, wsparcia z różnych stron. Ale – w gruncie rzeczy nikt nie udowodnił, że człowiek ma możliwość kierowania swoim życiem, choć jest to postulat i filozofów, i zdrowego rozsądku. Wciąż aktualne jest podejrzenie, że jesteśmy całkowicie zdeterminowani przez okoliczności, strukturę umysłu, geny itd. Być może nie mamy wpływu na to, czy będziemy szczęśliwi czy nie.

No to co my o tym szczęściu wiemy?

Tak to właśnie jest z problemami z długiej tradycji filozoficznej – mówi się o nich i mówi, a ostatecznych rozstrzygnięć wciąż nie ma. Ale warto szukać. Zapraszam do mojego internetowego seminarium. Na początek – wspólna lektura książki Tatarkiewicza O szczęściu.

 

 

Renata Mazurowska
www.wpelnidnia.pl
http://bliskoniezablisko.pl

 

No Comments Yet

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.