Z pozoru są zupełne inne. Pochodzą z różnych zakątków świata, mają inny kolor skóry, inaczej się ubierają, gotują, nawet poruszają. Ale ambicje, uczucia i emocje mają podobne. Przed wami cykl historii o kobietach, które walczą. O siebie!
7 minut od śmierci
Osiemdziesięcioletnia Helen Collins wie, jak zachować spokój. Kiedy za sterami niewielkiej maszyny lecącej z Florydy do Wisconsin zmarł pilot, ona podjęła się lądowania.
Tekst: Sylwia Skorstad
W kwietniu 2012 roku małżeństwo Collinsów wracało z wyspy Marco Island na Florydzie do domu w Wisconsin. Podróżowali samolotem Cessna tak jak wiele razy wcześniej. Kilka minut przed lądowaniem osiemdziesięcioletni John Collins zawołał żonę do kokpitu i powiedział, że źle się czuje. Zaraz potem stracił przytomność. Na pokładzie nie było nikogo, kto mógłby przejąć stery. Oprócz Helen.
Helen nie straciła zimnej krwi. Zadzwoniła z komórki na numer alarmowy. Ratownicy od razu powiadomili o sytuacji lotnisko, na które zmierzała maszyna. Jeden z przebywających tam instruktorów wskoczył do stojącej na płycie Cessny i wyruszył starszej pani na spotkanie, by z powietrza wspierać ją podczas prób lądowania. W tym czasie Helen Collins połączyła się telefonicznie z synem, również pilotem. Ten przyznał potem prasie, że wszyscy zaangażowani w sprawę byli bliscy paniki, ale nie ona. „Miejcie we mnie trochę wiary, dobrze?” – poprosiła Helen i zabrała się za pilotowanie. Do lotniska pozostało zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.
Helen nie była w kwestii pilotażu zupełną amatorką. 30 lat wcześniej wzięła kilka lekcji latania. Wielokrotnie towarzyszyła też mężowi w podróżach obserwując, jak on pilotuje. Znała terminologię lotniczą na tyle, by móc w miarę precyzyjnie wykonywać polecenia wydawane przez syna.
Dwie pierwsze próby lądowania były dla Helen nieudane. Za pierwszym razem tylko przeleciała nad lotniskiem, by rozejrzeć się w sytuacji i oswoić z terenem. Za drugim schodziła zbyt szybko i zbyt wysoko, więc nakazano jej zrezygnować z próby i podejść ponownie. Za trzecim razem kobiecie udało się posadzić maszynę na pasie. Była to ostatnia możliwa próba, bo na więcej nie starczyłoby paliwa. Co prawda samolot o wiele za mocno uderzył o ziemię, a wstrząs kosztował Helen pęknięte żebro, ale i tak dokonała czegoś, co mało kto uważał za możliwe.
„Wiedziałem już, że najprawdopodobniej straciłem ojca i chciałem zrobić wszystko, by nie stracić matki – zwierzył się potem dziennikarzom „New York Timesa” syn Helen. „Mama stała się lokalną bohaterką. Wszyscy w okolicy są z niej bardzo dumni. Gazety nazywają ją „żelazną babcią”. Ja sam musze przyznać, że choć znam mamę pięćdziesiąt jeden lat, nie miałem pojęcia, że stać ją na taki stoicki spokój.
Helen Collins nie udziela wywiadów na temat tamtego dnia. Zaraz po twardym lądowaniu trafiła do szpitala, gdzie dowiedziała się, iż jej mąż zmarł, siedząc za sterami Cessny, w kilka chwil potem, jak po raz ostatni do niej przemówił.
Szydełkowanie serwetek, robienie weków na zimę i opowiadanie bajek – to wszystko potrafią babcie. To i o wiele więcej! Jeśli myślisz, że w podobnej sytuacji twoja babcia spanikowałaby i rozbiła samolot, być może bardzo się mylisz.