Dołożyli swoją cegiełkę do popularyzacji trip-hopu, choć zdecydowanie bliżej im do downtempo. Obok zespołów utożsamianych z powstaniem trip-hopu, tj. Massive Attack i Portishead, pojawili się Skye Edwards i bracia Godfrey, którzy tworzą dziś jeden z najbardziej rozpoznawalnych i – zaryzykuję stwierdzeniem – kultowych zespołów downtempo, czerpiących garściami z trip-hopu, dubu, popu i psychodeli – Morcheebę. Choć liczne perturbacje na początku lat 2000. nie zwiastowały pomyślnego finału, dziś możemy słuchać ich najnowszego, jedenastego albumu „Escape The Chaos” wydanego pod skrzydłami wytwórni 100% Records. Co więcej, w tym roku muzycy świętują 30-lecie istnienia zespołu.
Tekst: Julia Staręga
Zaczynali we trójkę w połowie lat 90. Bracia Paul i Ross Godfrey, multiinstrumentaliści pochodzący z Kent, poznali się ze Skye Edwards, wokalistką i tekściarką, na jednej z imprez organizowanych w Greenwich. Kto wie, może gdyby Skye nie próbowała wtedy sprzedać chłopakom zestawu perkusyjnego i nie wspomniała o tym, że śpiewa w zespole funkowym, do współpracy między nimi by nie doszło? Na szczęście spotkanie to stało się początkiem ich wspólnej muzycznej przygody. W tym składzie – znosząc burze przetaczające się po drodze – tworzyli do 2014 roku.
Wspomniane burze to zmiany: rozstania, zastępstwa i powroty, było ich kilka. Pierwsza w 2002 roku, po wydaniu albumu „Charango”, gdy Skye na krótko opuściła zespół i skupiła się na solowych projektach. Zastąpiła ją Daisy Marten, którą można usłyszeć na „The Antidote” – to druga zmiana. Trzecia, ku uciesze słuchaczy, nastąpiła w 2010 roku, gdy album „Blood Like Lemonade” ze Skye na wokalu ujrzał światło dzienne. Po premierze wydawało się, że dobra, dawna Morcheeba wróciła na stałe. Zespół znajdował się na fali wznoszącej, ruszył w osiemnastomiesięczną trasę koncertową po Europie i po obu Amerykach, wydał ósmą płytę „Head Up High”, która wspięła się na 8. miejsce Billboardu w kategorii Najlepszy Album Taneczny/Elektroniczny. Co więc nim zachwiało? Odejście z zespołu Paula Godfreya w 2014. Od tego czasu Edwards i drugi Godfrey tworzą we dwójkę. Nagrali jeden album sygnowany ich imionami, by po dwóch latach od jego premiery powrócić pod szyldem Morcheeba i wydać trzy płyty: „Blaze Away”, „Blackest Blue” i najnowszą „Escape The Chaos”.
Rewolucja, ewolucja czy po prostu konsekwencja?
Wystarczy jeden takt, by entuzjastycznie skojarzyć, że dany numer „to przecież Morcheeba!”. Tak jest zresztą na najnowszym, jedenastym albumie „Escape The Chaos”, który ani nie zaskakuje, ani nie rozczarowuje.
Granie zespołu nie zmieniło się zanadto od czasów debiutu. Porównując ich poprzednie płyty nie można mówić o jakiejkolwiek rewolucji, ciężko pokusić się też o stwierdzenie, że w ich twórczości dokonała się wyraźna ewolucja i postawienie na konkretną, nową gatunkową stylistykę. Wolę myśleć o drodze artystycznej członków Morcheeby jak o konsekwencji w działaniu, polerowaniu tego, co uparcie wykuwali i szlifowali przez ostatnie lata. A więc o pisaniu dobrych piosenek osadzonych w rytmicznych ramach pod hasłem „downtempo i trip-hop”. O rozwijaniu kompozycji, które nurzają się we wpływach bluesowych, dubowych, soulowych, psychodelicznych i rockowych. Przecież między innymi za sprawą tego brzmienia – oleistego, leniwie ciągnącego się, utaplanego w „chillowym, narkotycznym” sosie – muzycy zdobyli serca słuchaczy 30 lat temu.
Brzmienie jak emblemat
Najnowsza płyta zespołu zatytułowana „Escape The Chaos” składa się z 12 pozycji i trwa nieco ponad 47 minut. Słychać, że muzycy zrośli się ze stylem, który wypracowali. Do tego stopnia, że nieco czerpią z samych siebie. Ale czy to znaczy, że nowe utwory zostały przemielone przez „generator brzmienia Morcheeby”? I tak, i nie. Wszystko zależy od tego, kto co lubi i czego oczekuje.
Większość utworów z „Escape The Chaos”, gdyby się uprzeć, można by odnieść do tego, co już w dyskografii zespołu było. Singiel otwierający płytę, czyli „Call For Love”, do roku 2010, gdy pojawił się dość pościelowy krążek „Blood Like Lemonade”. „Call For Love” prowadzi hip-hopowy, hipnotyzujący bit, dopełnia go warstwowy dźwiękowy pejzaż z nienarzucającą się elektroniką i gitarą przebijającą się gdzieś pomiędzy. Atmosfera iście filmowa, w sam raz do celebrowania miłości. Z kolei w „Far We Come” słychać dalekie echa pierwszych wydawnictw, czyli „Fragments of Freedom” i „Charango”. Miejscami perkusyjny bit się zapętla, dołączają do niego smyki, pobrzękuje gitara akustyczna, a Skye poruszająco wyśpiewuje historię o zrywaniu z przeszłością i rozpoczynaniu nowego etapu w pojedynkę. Dobrze wypada przebojowy numer „Peace Of Me” powstały we współpracy z raperem Oscar #Worldpeace, który nawija w zwrotkach i ślizga się zręcznie po gęstym, bulgoczącym bicie. Pojawił się też jeden utwór instrumentalny, czyli „Cooler Heads”, a w nim mnóstwo skreczy i gitarowych wstawek. Wokal Skye, trochę rozmyty i senny, urzeka na „Escape The Chaos” w każdym z utworów dokładnie tak samo, jak zawsze.
„Escape The Chaos” to album, który zapewne w pierwszej kolejności trafi do oddanych, wieloletnich fanów. Tych, których ta powtarzalność nie nudzi i nie męczy, a wręcz przeciwnie – jest jednym z powodów, dla którego zostali przy ich muzyce. Dla nowych słuchaczy mam dobrą wiadomość – nieważne, od którego albumu Morcheeby zaczniecie swoją przygodę z ich muzyką, z dużym prawdopodobieństwem będziecie usatysfakcjonowani każdym z nich.