Tak właśnie najlepiej zwiedza się ten kraj – wąski i długi. Wietnam zmienia się z każdą powolną podróżą pociągiem i każdą mozolną przeprawą przez góry.

Tekst: Joanna Zaguła

Zdjęcia: Joanna Zaguła, Michał Głowacki

Ponad trzy tygodnie – tyle wystarcza na to, by przejechać większość kraju i poznać jego amtosferę. Ale oczywiście to poznanie naskórkowe i pobyty tymczasowe w każdej kolejnej miejscowości. No, ale kto ma czas na dłuższe podróże? Byliśmy więc w Wietnamie przez trzy i pół tygodnia. Zaplanowaliśmy sobie trasę zahaczającą o kilka miejsc, na których nam zależało, ale wiele decyzji podejmowaliśmy na bieżąco, zostając tam, gdzie nam się podobało i omijając miejsca, o których usłyszeliśmy złe rzeczy. Podam więc wam nasze wybory dotyczące szlaku, ale pewnie i tak znacząco je zmodyfikujecie, jeśli się tam znajdziecie. Ale azymut trzeba mieć, żeby zacząć się poruszać.

Zanim wyjedziecie, jest do zrobienia kilka ważnych rzeczy. Wizę można załatwić online, za średniej wielkości opłatą na stronie polecanej przez polskie MSZ. Sprawnie i bezpiecznie. Potem trzeba się zaszczepić co najmniej na WZA A i B (jeśli jeszcze nie mieliście tych szczepień), tężec i dur brzuszny. To zalecane minimum, można oczywiście więcej, ale nas lekarka medycyny podróży nie namawiała. Oczywiście istnieje też zagrożenie zarażenia się malarią albo dengą. Ale na pierwszą nie ma na nie szczepionki, a na drugą rzadko się zdarza. Trzeba się po prostu zabezpieczać przed komarami, szczególnie w porze deszczowej. Choć i w suchej mogą was pokąsać. Wybierajcie noclegi z moskitierami i koniecznie zabierzcie ze sobą silny sprej na komary. A! I jeszcze bilety! Do Wietnamu lata wiele linii, więc wybierajcie, jak chcecie, ale uważajcie na te tańsze. To naprawdę długa podróż i warto przeżyć ją komfortowo. Zaś jeśli chodzi o noclegi i w ogóle wszelkie turystyczne sprawy – nie martwcie się. Wietnam żyje z turystów, łatwiej lub trudniej, ale dogadacie się wszędzie, a baza noclegowa jest bardzo duża. Łatwo znaleźć coś nawet z dnia na dzień. W niskiej cenie i o dobrym standardzie.

Piesek ceramiczny w Świątyni Literatury
… i prawdziwy w warsztacie stolarskim.

Mając już plan na wyjazd, zaczęliśmy zastanawiać się, co tak naprawdę chcemy tam robić. Bardzo zależało nam na tym, by nie wpaść w pułapkę białego turysty, który ogląda pocztówkowe widoczki, robi zdjęcia „tubylcom” i wraca do kraju zadowolony, bo liznął egzotyki. Ale też żadni z nas szaleni eksploratorzy. Nie będziemy spać w namiotach w dżungli. Sporo więc czytaliśmy o tym, jak wygląda biznes turystyczny w Wietnamie, co sprawiło, że postanowiliśmy ominąć np. zatokę Ha Long, która – choć piękna – jest takim miejscem, w którym bardziej od lokalnych przewodników zarabiają grube ryby. Noclegi wybieraliśmy w tak zwanych „homestays”, które pozwalają zarabiać gospodarzom, choć i tak duża część z tego zysku idzie na podatek, jak żalił się nam jeden z nich. No i oczywiście nie da się zrozumieć tego kraju, nie wiedząc nic o wojnie w Wietnamie. Zainteresowanym polecam książkę „Depesze” – opowieść korespondenta wojennego, który był na pierwszej linii frontu. Dawno nie czytałam nic tak mądrego, wartościowego i absolutnie genialnego literacko. Jeśli zaś chcecie umiejscowić sobie Wietnam i jego historię gdzieś na osi czasu, pomogą wam w tym dwie wycieczki. Pierwsza jest do Świątyni Literatury w Hanoi, gdzie poznacie wietnamską klasę urzędniczą i inteligencję kształtującą się od XV wieku naszej ery. A druga do My Son, czyli kompleksu świątynnego w puszczy, w środkowym Wietnamie, który zbudowany został przez hinduistyczny lud Champa między IV a XV wiekiem. Słuchając uważnie i czytając opisy w tych miejscach, dowiecie się, co się działo na terytorium dzisiejszego Wietnamu, gdy u nas rozkwitał gotyk. Rzućcie też okiem na mauzoleum Ho Chi Minha i bunkry na Hai Van Pass, by przypomnieć sobie o tym, kto rządził tymi ziemiami w ostatnich stuleciach.

Więc, jeśli załatwiliśmy już formalności, to jedziemy!

Wylądowaliśmy w Hanoi, gdzie przywitał nas mocny zapach spalenizny. Pożary? Nie, to palone śmieci. Wszędzie tu pali się wszystkim, a w dodatku sprzedawcy ulicznego jedzenia rozstawiają na chodnikach nie tylko kuchenki, ale i grille. Ta woń będzie więc nam towarzyszyć aż do końca wyprawy. Sama stolica zrobiła na nas jak najgorsze wrażenie. Chaos, trudności z poruszaniem się i właściwie brak chodników. Na pierwszy kontakt z Azją to ciężkie wyzwanie. A poza tym nie znaleźliśmy tu wiele miłych miejscówek, w których chcielibyśmy dłużej posiedzieć. Polecam jednak jak najbardziej Świątynię Literatury. Warto też zahaczyć o mauzoleum Ho Chi Minha, bo to jednak bardzo ważne miejsce. A w jego okolicy znajdziecie pięknie kolonialne wille – dziś w większości ambasady. Jeśli i wy właśnie od tego miasta zaczniecie wędrówkę, to pewnie pierwszy dzień zejdzie wam na przystosowaniu się do poziomu hałasu i chłonięciu widoków egzotycznych warzyw, owoców i ryb na targach. Ale tyle wystarczy. Polecam następnego dnia ruszyć dalej.

Mauzoleum Ho Chi Minha
Dziedziniec Świątyni Literatury

My wybraliśmy podróż koleją do Ninh Binh, skąd taksówką pojechaliśmy prosto do Tam Coc. Tam zaplanowaliśmy nasz ekwiwalent zatoki Ha Long, czyli wycieczkę łódkami po rzece wśród zielonych wzgórz. Było pięknie, ale sama wycieczka z panią wioślarką to jedno z gorszych, najbardziej żenująco turystycznych doświadczeń całej wyprawy.  Na szczęście Tam Coc to miejscowość stworzona dla backpackerów. Na każdym rogu kupicie tu podróbki znanych outdoorowych firm, po ulicach kręcą się wyluzowani młodzi ludzie, wieczorami sporo jest imprez. A to dlatego, że stanowi ona świetny punkt wypadowy dla pieszych wycieczek. My wybraliśmy jaskinię Mua z pobliską górą zwieńczoną posągiem smoka i świątynie Bich Dong. Pierwsze warto odwiedzić dla widoków z góry, a drugie oczarowały mnie atmosferą niewielkich buddyjskich kapliczek, które przechodzą jedna w drugą, a położone są na zboczu zalesionej góry. Wszystko to zobaczyliśmy w 24 godziny, bo dystanse nie są tu wielkie, a na rowerze to już w ogóle wszędzie dojedziecie w mig.

Pagoda Bich Dong

Wycieczka łódką
I widok z góry ponad jaskinią Mua.
Droga na szczyt

Stamtąd wróciliśmy na dworzec w pobliskim Ninh Binh, by wsiąść w nocny pociąg do Hue. Nocne pociągi to osobny temat! Jeżdżą tu nimi tabuny turystów i sporo Wietnamczyków. Świetnie jest nie płacić na nocleg, tylko za transport i przemieszczać się, nie marnując dnia. Ale taki luksus to też kilka wyrzeczeń. Przede wszystkim natury higienicznej. Nie ma tu prysznica (nawet w pierwszej klasie) ani jednorazowej pościeli (więc polecam własne prześcieradła), ale za to są karaluchy. Są. Zawsze. Nie ma się co łudzić. A w dodatku pociągi jeżdżą bardzo powoli. Mimo wszystko jednak czasem szybciej i bezpieczniej niż busiki na górskich serpentynach. Jeśli przemawia do was taka wizja, warto kupić bilet przynajmniej na dzień przed odjazdem.

A tak wyglądają święta w Wietnamie.

Samo Hue było miejscem spornym. Mogliśmy zobaczyć słynne jaskinie Son Doong albo to cesarskie miasto. Wiedzieliśmy, że będziemy padnięci po nocnej podróży, więc zdecydowaliśmy się na miasto. Tam udało nam się zakwaterować już z rana, wziąć prysznic i ruszyć dalej. W planach mieliśmy bowiem eksplorację opuszczonego parku rozrywki. Funkcjonował tu bardzo krótko, bo od 2004 do 2006 roku. Istnieje legenda, że po zamknięciu nie zadbano nawet o usunięcie stąd zwierząt, które można było oglądać w akwarium i przez jakiś czas z tutejszego jeziora wyzierały wyłupiaste oczy krokodyli, aż nie zaopiekowała się nimi Peta. Nas w każdym razie zachęciła mroczna atmosfera tego miejsca. Aż tak tajemniczo tam nie jest, bo po drodze spotkaliśmy trzy inne grupy turystów, a by wejść na ten zamknięty oficjalnie teren, wręczyliśmy łapówkę dozorcy. Ale było warto. Jest to nadal miejsce bardzo dziwne. Zobaczcie sami.

Tu podobno żyły krokodyle.
Stąd zjechałam na butach.
I wnętrze smoka też odwiedziłam.

W Hue poza tym bardzo nam się podobało. Jedliśmy smaczne rzeczy, zaznaliśmy spokoju na chyba jedynym deptaku bez skuterów w całym kraju i zrobiliśmy zakupy w vintage shopie, Crowdow store. Rzuciliśmy też okiem na zbombardowaną w czasie wojny cesarską twierdzę, ale już zmroku. A potem zabukowaliśmy biletu do Hoi An.

Pałac w Hue

Zdecydowaliśmy się na wycieczkę busem turystycznym. Czyli takim, który jedzie dwa razy dłużej i zatrzymuje się w kilku atrakcyjnych miejscach. Było nam trochę wstyd, ale okazało się to świetną decyzją. Między Hue a Hoi An zobaczyliśmy rzeczy dziwne, jak okropnie brzydka i ogrodzona drutem kolczastym plaża, która kiedyś była jedną z najpiękniejszych na świecie (hmmm), targ w małej wiosce (cóż), ale też słynną przełęcz Hai Van Pass, będącą punktem obserwacyjnym na północ, południe i morze dla wszystkich wojsk, które tu kiedykolwiek stacjonowały: wietnamskich, francuskich i amerykańskich. A na koniec weszliśmy na jedną z marmurowych gór, co było świetne głównie ze względu na znajdujące się na niej świątynie buddyjskie, których estetykę, zapach i spokój pokochałam.

Obrazki z Marmurowej Góry

Samo Hoi An to taki Kraków albo Krupówki  – jedna z najbardziej turystycznych miejsc w kraju. I choć rozumiem, dlaczego ci turyści tu ciągną, bo to świetnie zachowane piękne kolonialne miasteczko, to przy tym tłumie nie czułam się tam wcale dobrze. Ale na szczęście byliśmy tam głównie po to, by odwiedzić My Son (wymawiane przez Wietnamczyków mejsang), czyli hinduistyczne świątynie w puszczy, o czym marzyłam, odkąd zobaczyłam disnejowską wersję „Księgi dżungli”. Warto jechać tam z przewodnikiem, który opowie wam o tym, niezwykłym obiekcie. A przewodnika nierzadko załatwiał nam gospodarz, u którego spaliśmy. Są oni bowiem niesamowicie mili i uczynni, nawet jeśli początkowo wydaje się to nachalne, to naprawdę mają fajny stosunek do turystów. Taki bez czołobitności, ale z wielką gościnnością. Nasz gospodarz załatwił nam także podwózkę na dworzec w Da Nang i stamtąd ruszyliśmy – znów nocą – do Nha Trang, najbrzydszego miasta na naszej trasie.

Widok jak z „Księgi dżungli”

Na szczęście w tym kurorcie dla średnio zamożnych Rosjan byliśmy tylko kilka godzin, czekając na busa do Da Lat, na którego bilety kupiliśmy przez Internet. Zaś Da Lat okazało się jednym z moich ulubionych miejsc w całym Wietnamie. Spaliśmy tam w hostelu, który serwował zachodnią kuchnię (już się trochę stęskniliśmy) i świetną kawę tak zwanej „Trzeciej Fali”, czyli dripy, aeropressy itp. Ta górska miejscowość słynie z upraw kawy, ale i winorośl się tu znajdzie, skoro jedynie wietnamskie wino nazywa się właśnie Da Lat. Jest też bardzo niesmaczne. Natomiast kawa, głównie arabica, jest tu fantastyczna. Odwiedziliśmy nawet plantację Son Pacamara, by dowiedzieć się, jak się ją uprawia i przygotowuje do palenia. W Da Lat zajrzyjcie też na dworzec, który wygląda jak scenografia do filmu Wesa Andersona i wybierzcie się na wycieczkę do wodospadów Elephant.

Kareta to częsty środek transportu w Da Lat..
Dworzec w Da Lat
Droga na plantację kawy wsród czerwonych skał.
Suszą się ziarna kawowca.
A najpierw muszą zdrowo wyrosnąć.

Po ponad dwóch tygodniach codziennego przemieszczania się, drastycznych zmian temperatury, sporej ilości pieszych wędrówek i noszenia kilkunastokilowych plecaków marzyliśmy o odpoczynku. I zaplanowaliśmy go w Mui Ne. Nie udało nam się bowiem dotrzeć na wyspę Con Dao, którą braliśmy pod uwagę. Mui Ne leży na cyplu, co sprawia, że jest tam bardzo wietrznie, ale są też świetne widoki. Jak na przykład ten z buddyjskiego cmentarza. W okolicy warto też zaliczyć bosą przechadzkę po strumieniu (Fairy Springs), który otaczają czerwone piaskowe ściany oraz przejść się po wielkich wydmach. Jednak głównie warto tu pić wodę z kokosa i się opalać. Co też robiliśmy przez cztery dni. By potem ruszyć na podbój Sajgonu, czy też Ho Chi Minh City, jak się on teraz nazywa.

Zapomniany cmentarz wygląda jak z Meksyku.
A wybrzeże jak Normandia…
Samo miasteczko Mui Ne przypomina Dziki Zachód po jakimś napadzie.
Spacer po Fairy Spring
Zakupy w Mui Ne

Sajgon mnie zachwycił. Bo jest maksymalnie azjatycki – przejście przez jezdnię to tam sport ekstremalny, a targowiska oferują wszelki możliwy street food, ale jest też dość europejski – ze świetnymi kawiarenkami, ulicą księgarń i kolonialną zabudową. Zaliczyliśmy tu kolejny vintage shop – Mayhem, wypiliśmy sporą ilość kawy po wietnamsku, obejrzeliśmy słabiutkie zbiory Muzeum Sztuka Pięknych, którego siedziba jednak składa się z kompleksu trzech fantastycznych kolonialnych willi. Podjechaliśmy też do pobliskich tuneli Cu Chi – wojennej kryjówki Vietkongu. I to chyba tyle, ale to też nie koniec.

Korytarz Muzeum Sztuk Pięknych w Ho Chi Minh
Widok na centrum
Kura na pasach. Kogoś to jeszcze dziwi?

Bo zostało jeszcze przecież jedzenie! Jako wegetarianka nie byłam co prawda zachwycona wyborem tego, co mogłam w Wietnamie zjeść, ale kilka rzeczy polecam z czystym sumieniem. Przede wszystkim pijcie dużo kawy. Wietnamczycy świetnie się na niej znają i przyrządzają na wiele sposobów. Próbujcie i tej tradycyjnej ze skondensowanym mlekiem, i takiej z mlekiem kokosowym, i alternatywy. A zamiast wina wybierajcie lokalne piwa. Piwa Tiger, Hanoi i Saigon są bardzo tanie. Można też dostać takie lepsze, kraftowe, ale w cenach zbliżonych do europejskich. Na północy (ale właściwie wszędzie) jedzcie banh mi. Te chrupiące bagietki z omletem, ziołami i ostrym sosem ratowały nam codziennie życie, zapewniając lunch. Na południu szukajcie banh xeo naleśników zawijanych w liście chrzanowca, a w Hue jedzcie niewielkie tapiokowe ciastka banh beo – z krewetkami. Słodycze nie są tu powalające i  – uwaga – można się w nich natknąć na boczek! Więc lepiej pić sok z marakuji (pyszny!!!) i jeść ananasy oraz pitaje. Oczywiście spring rollsy, sajgonki i pho są super, ale to jedzenie popularne wśród turystów i łatwo znaleźć takie średniej jakości. Natomiast zawsze świetny jest szpinak wodny z ryżem, czyli morning glory oraz wszelkiego rodzaju smażony makaron, najlepiej – moim zdaniem – z ananasem.

No Comments Yet

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.