W małej uliczce obok mokotowskiego parku jest mój ulubiony sklep z różnościami, Bakaliko. Nie mogę stamtąd wyjść z pustymi rękami.
Rozmawiała: Joanna Zaguła
Uwielbiam odkrywać takie niezwykłe miejsca w mojej dzielnicy. Do tego zaglądam rzadko, bo boję się, że znowu kupię kolejne talerze. Ale ten sklep z różnościami mnie przyciąga. Wszystko jest tam piękne! Zapytałam jego właścicielkę, Sylwię o to, jak stworzyć takie magiczne miejsce.
Kiedy otwierałyśmy sklep, na początku, to myślałyśmy, że będziemy te rzeczy tutaj układać kluczem kolorystycznym albo jakimś innym – na przykład kolekcji. Teraz idziemy w drewno, a w następnym tygodniu w ceramikę. Ale okazało się, że to jest absolutnie niewykonalne. Bo tyle rzeczy na raz nam się podoba i wciąż znajdujemy nowe. Tak, jestem typem zbieracza, to prawda. Dlatego otworzyłyśmy sklep.
Czyli sklep z różnościami powstał, bo nie miałaś już gdzie trzymać swojej kolekcji?
W pewnym sensie tak. Ale też z tego powodu, że razem ze wspólniczką znalazłyśmy się w takim punkcie, że żadna z nas nie miała pomysłu na to, co zrobić ze sobą. Więc stwierdziliśmy, że zaczniemy przygotowywać się do podróży, która miałaby się odbyć za sześć lat. Pomyśleliśmy sobie, że będziemy chciały na piechotę przejść stąd do Azji. Zaczęliśmy bardzo poważnie się do tego przygotowywać, chodząc po Kampinosie z obciążeniem i z plecakami. I w trakcie tego chodzenia narodził się pomysł na biznes. Okazało się, że wychodziliśmy sobie nasz sklep.
I co dalej? Jak się taki pomysł realizuje?
Długo nie wiedziałyśmy, jak by to miało wyglądać, ale w związku z tym, że nie miałyśmy pieniędzy, które można by zainwestować, a każda z nas posiadała sporo rzeczy uzbieranych na własny rachunek, stwierdziłyśmy, że znajdziemy jakieś mikro-miejsce, gdzie będziemy je sprzedawać.
To miejsce wcale nie jest mikro…
Tak, miało być 12 metrów kwadratowych, a skończyło się 44. Znalazłyśmy ten lokal na wynajem od miasta i stwierdziłyśmy, że to jest to miejsce i nie może być żadne inne.
Nie jest to idealna lokalizacja. Jest tu ładnie i miło, ale, jak ktoś nie wie o waszym istnieniu, to pewnie tu nie zajrzy…
Bycie na obrzeżach nam nie przeszkadza, bo nie sprzedajemy rzeczy powtarzalnych, produktów z dużej fabryki, więc też nie szukamy takiego klienta, który wpadnie przypadkiem. Klienci trafiają do nas z polecenia, ludzie przekazują sobie to, że nasze rzeczy im się podobają i przyciągają kolejnych.
Skąd biorą się rzeczy w sklepie? To już przecież nie tylko wasze prywatne kolekcje.
Taki wybór rzeczy świadczy nadal o tym, co nas otacza w naszych domach. Czasami widzisz na śmietniku stoi stołek i oczami wyobraźni jesteś w stanie go już odnowić. Okazuje się, że te wszystkie przedmioty, które zbieramy, które nas otaczają, powodują, że to miejsce, w którym jesteśmy, jest nasze, że dobrze się w nim czujemy. Zaczęłyśmy też szukać rzeczy na targach staroci, w Internecie. Mnie na przykład nigdy nie byłoby stać, żeby kupić sobie krzesło za 4 tysiące złotych. Zresztą nie dążę do tego, nie taki mam cel. Oferujemy raczej fajne i ciekawe przedmioty, ale w takich cenach, żeby przeciętny zjadacz chleba był w stanie zostać ich właścicielem. Dlatego, jak znajdujemy krzesło, to sama remontuję i szukamy bezpośredniego kontaktu z ludźmi, którzy wytwarzają piękne przedmioty, a ich cena jest na tyle dobra, że możemy je dalej odsprzedać.
Macie kontakt z twórcami z Polski? Z zagranicy?
Mamy trochę znajomych, którzy się tym rzemiosłem parają, oni też nam polecili kolejne osoby. Polski rynek to była to najłatwiejsza część. Możemy jeździć po kraju i osobiście rozmawiać z twórcami. Chciałyśmy jednak pokazać też inne kultury, choćby japońską, która jest mi bliska przez męża. Zaczęłyśmy szukać, nie podróżując do Japonii, bo taka podróż jednak za droga i dalej jeszcze nas na to nie stać. Mogłyśmy te przedmioty zdobyć, dzięki temu, że pomógł nam mój mąż. Nieznającemu języka byłoby bardzo trudno, bp to zamknięta kultura. Mąż siedział i pracowicie pisał maile do ludzi, nawiązywał kontakty z małymi warsztatami, rodzinnymi firmami, które produkują ceramikę w krótkich seriach. Chodzi o to, żeby mieć poczucie wyjątkowości tego przedmiotu. Bardzo nam na tym zależy. Fajne jest też to, że w Europie już sporo się dzieje, jest różnych targów, wystaw itd. Zresztą nie ograniczamy się do ceramiki japońskiej, bardzo niedoceniona jest ta chińska.
Czy można ją od japońskiej łatwo odróżnić?
Cechy stylów mocno się przenikają. Ale fajne jest to, że faktycznie są takie miejsca, gdzie widać, że wytworzył się jakiś styl. Bo jest tam konkretnego rodzaju glina. Specyficzne warunki spowodowały, że tu jest twardsza niż gdzie indziej i powstają z niej inne naczynia.
Jakie są jeszcze inne źródła pochodzenia rzeczy, które tu widzimy?
Przywozimy rzeczy z podróży. Na przykład w zeszłym roku pojechaliśmy z rodziną do Gruzji. Spotkałam tam babcię, która siedziała przed swoim domem. Miała chyba ze 110 lat i plotła takie kosze i kapelusze, że zwariowałam. I od razu zaczęłam myśleć, co mogę wyrzucić z bagażu, żeby móc je zabrać. Udało mi się przywieźć 8 sztuk i zniknęły w 2 dni. To tak działa. To są takie pojedyncze strzały i właściwie każda podróż na tym polega.
Na koniec najbardziej może oczywiste pytanie – skąd wzięła się nazwa waszego sklepu Bakaliko?
To słowo to jest podarunek, dostaliśmy od mojej przyjaciółki, która na stałe mieszka na greckiej wyspie. Jak już powstał pomysł, że będziemy mieć sklep z różnościami, nie mogłyśmy kompletnie wymyślić żadnej nazwy. Kręciliśmy się po prostu w kółko, nie nam nie pasowało. I wtedy pojechaliśmy na krótki urlop do mojej koleżanki i ona po prostu dała nam to słowo. Po grecku to oznacza takie miejsce spotkań połączone ze sklepem. Zapytałyśmy oczywiście mojego męża czy podobne słowo istnieje w japońskim i okazało się, że oznacza ono głupca, więc zrezygnowałyśmy z zapisywania go po japońsku.