Michał Salamon, polski pianista, kompozytor i producent oraz Kev Fitzsimons, nowozelandzki wokalista i autor tekstów tworzą duet, w którym dwa różne muzyczne i kulturowe światy spotykają się w sposób fascynujący. Połączyło ich poszukiwanie własnego, odpowiedniego miejsca w świecie. Na debiutanckiej EPce „Home” przypominają słuchaczom, że muzyka to przestrzeń, która daje schronienie.

Zdjęcia: Sisi-Cecylia 

 

Michał Salamon i Kev Fitzsimons

Julia Staręga: Geograficznie Polskę i Nową Zelandię dzieli 18 tysięcy kilometrów – zdradzicie proszę, jak doszło do waszego spotkania?

Michał Salamon: Wychodzę z założenia, że jeśli coś w życiu ma się wydarzyć, to się po prostu wydarzy, prędzej czy później. Ludzie się przyciągają, łączą swoje siły i działają – szczególnie, gdy jest nam do kogoś blisko. W naszym wypadku, z mojej perspektywy oczywiście, jest w tym historia bardzo ludzka i przyziemna, połączyła nas wspólna znajoma. Później, gdy Kev pokazał mi w studio fragment piosenki, nad którą pracował, poczułem, że możemy wspólnymi siłami stworzyć coś świetnego. Poruszam się w jazzie od dłuższego czasu, ale zawsze jakaś moja część wzywała mnie do pisania piosenek. Z Kevem mówimy podobnym muzycznym językiem, podobnie ją czujemy, nie walczymy między sobą o to, co chcielibyśmy zawrzeć w piosenkach, konfrontujemy różne punkty widzenia. Dzięki temu nasza współpraca się tak dobrze układa.

Kev Fitzsimons: Widzę w tym głębszy sens, wiesz? Gdy przeprowadziłem się do Polski, chciałem wrócić do muzyki, moją nauczycielką śpiewu była Edyta Glińska. Nikogo tu nie znałem, więc poprosiłem ją o polecenie kogoś, kto mógłby mi pomóc urzeczywistnić moje muzyczne wizje. Poleciła mi Michała. Spotkaliśmy się na jam session, porozmawialiśmy. Na szczęście Michał całkiem nieźle mówi po angielsku, więc bez problemu się dogadaliśmy zważywszy na to, że mój polski był wtedy dość kiepski. Pojawiła się między nami natychmiastowa chemia. Okazało się, że lubimy podobną muzykę, a jednocześnie mamy różne perspektywy – Michał ma zaplecze jazzowe, ja raczej indie rockowe, ale mimo to istniała między nami wspólna przestrzeń. To jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy coś po prostu „kilka”

Julia: Pochodzicie z dwóch różnych muzycznych światów. Ty Michale, jak wspomniałeś, na co dzień poruszasz się w jazzie, choć patrząc na twój dorobek artystyczny, szeroko rozumiana muzyka rozrywkowa również nie jest ci obca – pracowałeś m.in.: z Kayah, Małgorzatą Ostrowską, Anią Karwan. Jak to łączysz?

Michał: Będąc całym sercem w jazzie i muzyce instrumentalnej, często słyszę ze strony krytyków, dziennikarzy czy odbiorców, że spodziewają się na moich koncertach jazzu, który ich rozbroi. Nie ukrywajmy, jazz bywa bardzo trudny w odbiorze. Albo trzeba rozumieć go intelektualnie, albo generalnie mieć otwartą wrażliwość na odbiór sztuki w różnych jej konwencjach. Tym, co przede wszystkim prowadzi mnie w moich kompozycjach jazzowych, jest melodia. Utwory są bardziej podporządkowane czemuś, czego ucho może się chwycić. To, co aranżacyjnie i kompozytorsko dzieje się pod spodem, jest dużo bardziej skomplikowane, niż się wydaje.

Julia: A Ty, Kev? Wnosisz do projektu lekkość charakterystyczną dla muzyki indie, współpracowałeś m.in. z dwukrotnym zdobywcą nagrody Grammy, Guyem Masseyem. Jak przebiegała twoja dotychczasowa droga artystyczna?

Kev: Jeśli chodzi o kontakty z Guyem Masseyem – mieszkałem w Londynie przez osiem lat, pracowałem tam jako wokalista sesyjny i prowadziłem swój solowy projekt. Napisałem EP-kę, przygotowałem kilka demówek, które wysłałem do agenta Guya Masseya. Spodobały mu się na tyle, że zgodził się je wyprodukować. Wspominam to jako fantastyczne doświadczenie, bo Guy jest producentem światowej klasy, a praca z nim to była czysta przyjemność. Jak możesz sobie wyobrazić, londyńska scena muzyczna jest bardzo konkurencyjna, ale przy odrobinie szczęścia poznajesz też mnóstwo świetnych muzyków. W tamtym okresie dużo się nauczyłem i bardzo dojrzałem jako artysta. Uświadomiłem sobie, kim chcę być, a kim nie – co jest częścią muzycznej drogi i odkrywania tego, co do ciebie nie pasuje. Myślę, że pomogło mi to wejść we współpracę z Michałem. Mam dziś o wiele jaśniejszą wizję tego, co chcę robić. Indie to zdecydowanie moje korzenie, podobnie jak rock. Obecnie coraz bardziej, może za sprawą dojrzałości, przemawiają do mnie songwriterzy, tacy jak Leonard Cohen, Nick Cave. No i jeszcze Bon Iver i podobni artyści, których obaj uwielbiamy.

Julia: Wiele wskazuje na to, że wspaniale dopełniacie się muzycznie.

Michał: Tak. Nasz projekt łączy w sobie osobiste historie, które wpłynęły bezpośrednio na całokształt kompozycji. Obaj jesteśmy skoncentrowani na tym, żeby to, co dzieje się muzycznie, było spójne z przekazem tekstów, które pisze Kev. On ubiera emocje w słowa, a ja otulam je melodią i aranżacją spójną z ich przekazem. Spotkaliśmy się w takim punkcie naszego artystycznego życia, w którym wiemy, co w muzyce nas satysfakcjonuje, a co nie. To zdeterminowało finalny kształt tych kompozycji. Są przemyślane, nie ma w nich przypadków. Nie chcę, żeby zabrzmiało to tak, że nasza muzyka jest przeintelektualizowana, bo moim zdaniem absolutnie nie jest. Jej serce to emocje, piękne melodie i piękne teksty, które są dla każdego.

Kev: Thom Yorke z Radiohead, opisując swoje umiejętności powiedział, że „szarpie pianino” (śmiech). Tak właśnie gram ja, dlatego zależało mi na współpracy z naprawdę dobrym pianistą. Na początku zagrałem Michałowi jakiś pomysł – coś w stylu układu akordów G, C, D. Na co on odparł: „A co, jeśli zamienimy to na Gsus#11, a potem przejdziemy do modulacji?”. To była jakaś zupełnie inna przestrzeń muzyczna, do której sam nie miałem dostępu ani technicznie, ani teoretycznie. I oczywiście brzmiało to fantastycznie. Te wszystkie niuanse dodawały muzyce zupełnie nową warstwę, na którą sam nigdy bym nie wpadł. Byłem więc podekscytowany tymi możliwościami, a jednocześnie świadomy, że nigdy nie będę w stanie sam tego zagrać na pianinie.

Michał Salamon oraz Kev Fitzsimons

Julia: Połączenie tych dwóch, w sumie nie tak odległych doświadczeń muzycznych, stanowiło dla was wyzwanie na początku współpracy czy raczej było elektryzująco-ekscytujące?

Michał: To jest pierwszy projekt, w którym musiałem być jednocześnie pianistą i producentem. Kiedy słyszysz piosenkę jako producent, chcesz być obiektywny i podejmować dobre decyzje. Ale czasami jako pianista myślisz inaczej i stale chcesz ulepszać kompozycje lub swoją partię, ale to płynie z serca. Obaj z Kevem jesteśmy zgodni, że po kilku miesiącach mieliśmy krótki zastój. Wiedzieliśmy, gdzie zmierzamy, ale musieliśmy znaleźć wspólną muzyczną tożsamość. Naszą jako duetu. Tak, byśmy obaj czuli się sobą w tym, co tworzymy. Gdy przez to przeszliśmy, praca nad każdą kolejną piosenką szła sprawniej. „Only Get Better” wyprodukowałem w niecały miesiąc, podczas gdy nad „Thin Air” pracowaliśmy kilka miesięcy.

Kev: Tak, jak w wielu procesach kreatywnych, tak i w tym przypadku po ustaniu początkowej ekscytacji i burzy pomysłów, musieliśmy się na moment zatrzymać i wrócić do samego początku. Doszliśmy do punktu, w którym obaj wiedzieliśmy, że fundamentem jest fortepian Michała i mój głos, i że właśnie na tym chcemy się skupić. Ale kiedy nagrywasz utwór, możliwości są nieskończone – możesz pójść w absolutnie każdym kierunku. Dlatego praca nad „Thin Air” zajęła nam tak dużo czasu. I tak jak powiedział Michał – chodziło o to, żeby odnaleźć nasz muzyczny język w studiu i nauczyć się naszych sposobów pracy. A to bywa czasem ekscytujące, a czasem potwornie frustrujące, prawda? Mimo wszystko, jest tego warte – to nie jest tylko relacja producent–artysta. To coś innego, głębszego, opartego na podobnej wrażliwości.

Julia: Jak sugeruje tytuł minialbumu „Home”, zapraszacie słuchaczy do swojego muzycznego domu. Jaki pomysł na tę płytę was prowadził?

Kev: Myślę, że to było bardzo organiczne. Mieliśmy – zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę tekstową – poczucie pewnej drogi, wędrówki. Wszystko, co powstawało, krążyło wokół podobnego motywu. W naszych życiach wiele rzeczy się zmieniało, obaj byliśmy w okresach przejściowych. I właśnie ta idea domu – czymkolwiek jest, cokolwiek znaczy – zaczęła się pojawiać zupełnie naturalnie. Chcieliśmy ją eksplorować, nie mieliśmy sztywnej koncepcji.

Michał: Zgodzę się z Kevem. Pisaliśmy EPkę „Home” utwór za utworem, a historia zawarta w dźwiękach i w tekstach pisała się w trakcie historii naszych żyć. Z jednej strony Kev pięknie ulokował te emocje w tekstach, a ja starałem się ulokować moje w warstwie produkcyjnej i pianistycznej, bez zakłócania znaczenia poezji Keva. Moje życiowe historie rezonowały z jego tekstami wobec czego dźwięki prowadziły mnie w bardzo naturalny sposób. Wierzymy, że w tych piosenkach ukryliśmy emocje, z którymi każdy wrażliwy słuchacz będzie mógł się skontaktować i poczuć w nich, jak w domu. Dlatego też nadaliśmy całej EPce ten tytuł. Chyba nie ma nic głębszego dla każdego z nas, niż połączenie z domem fizycznym i emocjonalnym, wewnętrznym.

Julia: Jednym z singli promujących album jest „Warszawa”. Dlaczego zdecydowaliście się zatytułować go w ten sposób? Równie dobrze moglibyście śpiewać o każdym innym mieście – tym w Nowej Zelandii również.

Kev: Motywem przewodnim piosenki był refren: „be in a right place” albo „finding your right place”. Dla nas obu w tym momencie życia Warszawa jest tym właściwym miejscem – to tutaj się spotkaliśmy. Z mojej perspektywy to miasto, w którym naprawdę czuję się jak w domu, choć jestem tu dopiero niecałe trzy lata. Wywarło na mnie duży wpływ i stało się naturalną metaforą do wyrażenia uczuć.

Michał: Kiedy pracowaliśmy nad tą piosenką, zupełnie nie myśleliśmy o tytule. Refren oczywiście mówi o „odpowiednim miejscu”, ale sam tytuł pojawił się dopiero po zakończeniu pracy. Przy okazji promocji singla napisałem tekst, w którym wspomniałem, że oboje jesteśmy „słoikami”. Takimi, które przemierzyły swoją drogę i finalnie, po dziesiątkach kilometrów później, spotkały się w Warszawie. Przywieźliśmy do tego miasta swoje słoiczki z postrzeganiem tego świata. Warszawa jest na ten moment dla nas domem, który inspiruje i miejscem, w którym zaczęliśmy naszą współpracę. Decyzja o tytule zapadła naturalnie.

Julia: Michale, czy próbowałeś oddać ducha miasta w tym utworze pod względem muzycznym?

Michał: Kiedy pracowałem nad intro do „Warszawy”, użyłem brzmienia, które kojarzy się z przestrzenią miasta. Słychać dronowy dźwięk, przypominający budzące się do życia puste ulice. To intro jest dość długie jak na popowy utwór, ale tworzy atmosferę miejsca, które może być kojarzone z miastem.

Julia: Myślicie o muzyce i tekstach w sposób filmowy, obrazowy?

Kev: Czasem łatwiej jest mówić o muzyce poprzez obrazy: „chcę, żeby brzmiała jak to uczucie, kiedy idziesz ulicą i coś się wydarza”. Jest to zarazem uniwersalne, jak i bardzo personalne. Otwiera na dialog i głębszą wymianę myśli, a to pomaga w pracy twórczej.

Michał: Mam tak od dziecka i myślę, że na tej płaszczyźnie rozumiemy się dobrze. Choć nasz sposób komunikacji wygląda tak, że jedno zdanie mówimy po polsku, a drugie po angielsku, obaj czujemy muzykę w sposób wizualny. Słyszę obrazami i często, kiedy chcę coś wyjaśnić Kevowi, nie używam muzycznych pojęć – mówię tylko o kształtach, kolorach, o wyobrażeniach i emocjach, które chcę, żeby były zawarte w danej frazie, rytmie, linii basu. Udało nam się udało te piosenki napisać, skomponować i wyprodukować tak, że ich znaczenie niesie nie tylko poetycki tekst, ale i spójna z nim melodia.

Michał Salamon oraz Kev Fitzsimons

Julia: Ta spójność i poetyckość jest widoczna m.in. w singlu „Thin Air”. Przeszłość schowaliście pod metaforą ducha, przed którym ucieka się nową, nieznaną przestrzeń. Skąd pomysł na nią?

Kev: Przyszedł bardzo naturalnie. Idea unoszenia się nad krajobrazem i ucieczki pasowała do piosenki miłosnej. Zresztą, opowiadanie historii w formie love songu często wygląda w ten sposób, pewne rzeczy ubierasz w metafory, by zintensyfikować ich znaczenie. Podświadomie pomysł na tekst był napędzany tym, co działo się w prawdziwym życiu, a na całość nałożyła się warstwa artystycznej interpretacji.

Michał: Thin Air” była pierwszą piosenką, którą Kev mi pokazał. Ostatecznie stała się utworem o nadziei i sile do podejmowania decyzji. O zmianie czegoś w swoim życiu wtedy, kiedy czujesz pustkę, ale jednocześnie widzisz przed sobą dobrą przyszłość. Tylko żeby tam dotrzeć, musisz podjąć decyzje – czasem bardzo trudne – tu i teraz, w aktualnym momencie życia. Ta piosenka jest o odwadze. I o ucieczce – czasem od czegoś, czego tak naprawdę nie chcemy.

Julia: Szczególnie ujmujący jest również utwór tytułowy „Home”. W tekście Kev zauważasz „I know it’s some place that I cannot feel, Out there is home” oraz„I know that it’s not on a map/I know that it’s under the surface”. Czym dom jest dla ciebie, zważywszy na to, że obecnie przebywasz w Polsce?

Kev: Pamiętam, że kiedy wymyśliłem tę linijkę, byłem niesamowicie szczęśliwy. Mieliśmy mnóstwo różnych wersji refrenu do tej piosenki, ale nie byłem zadowolony z tego, jak oddawały sens utworu. Następnego dnia spotkaliśmy się na nagrania i pomyślałem: „chyba to mamy!”. W tym momencie dla mnie idea domu jest dość płynna. W końcu to częściowo miejsce, w którym czujesz się dobrze i bezpiecznie. Ale ponieważ w życiu dużo się przeprowadzałem to wiem, że dom musi stać się również przestrzenią, którą znajdujesz w sobie i możesz z niej czerpać – miejscem, do którego możesz się wycofać, które nie zależy od tego, gdzie aktualnie jesteś. I właśnie to kryją słowa „it’s not on a map”.

Julia: „Home”, zaraz po „Only Get Better”, to najbardziej żywiołowy utwór na płycie. Zaczyna się niepozornie i bardzo malowniczo, by w refrenie uwolnić pełnię mocy przy jednoczesnym zachowaniu lekkości. Jak to zrobiliście?

Michał: ZarównoHome”, jak iOnly Get Better” to dosyć duże produkcje, w których upakowanych jest wiele warstw instrumentalnych i wokalnych. Home ma ich prawie 90. Udało nam się je połączyć tak, by piosenka oddychała, ale jednocześnie nie traciła na energii.

Julia: Najpierw powstała do niej muzyka, a potem słowa?

Kev: Tak. Melodia do zwrotki była fortepianowym, melodyczno-harmonicznym riffem Michała, do której zaśpiewałem, co z twórczego punktu widzenia było świetne, bo robiłem to po raz pierwszy. Jeśli chodzi o słowa – zazwyczaj melodia ma pewne dźwięki, które same się podpowiadają i dobrze „siadają” w muzyce. Wielu znanych wokalistów – jak Mick Jagger czy Bono – po prostu wydaje z siebie dźwięki, bawi się nimi i sprawdza, jakie brzmienia pasują, a z nich często rodzą się słowa. „Home” było właśnie jednym z takich utworów. I to było najtrudniejsze w refrenie. Wydawało się, że ich brzmienie nie pasuje do muzyki, dopóki nie pojawiło się kilka wersów, które mamy teraz. Brakujący element układanki wskoczył na swoje miejsce

Julia: Sądzicie, że wasza twórczość – intymna, ciepła i przestrzenna – obroni się w świecie zorientowanym na poszukiwanie muzyki pełnej wrażeń?

Kev: Niczego nie kalkulowaliśmy. Piosenki mają na celu opowiadać historię i wywołać konkretne emocje, a jako artysta możesz zawrzeć w nich wszystko, co ci się podoba. Dbaliśmy o to, by nasze utwory nie były zbyt długie, aranżacje są odpowiednio zbalansowane – wyważone. Zarówno nie za ciężkie, jak i nie za lekkie, z pewnością pasjonujące. W tej muzycznej przestrzeni każdy może znaleźć dla siebie miejsce.

Michał: Nie wiemy. Myślę, że znaleźliśmy nasz sposób tworzenia muzyki i mam nadzieję, że będzie to jej dobry początek. Jestem bardzo dumny z tego materiału, i mam nadzieję, że ludzie zrozumieją tę muzykę i jej przekaz. Dzisiejszy świat pędzi, jesteśmy zalewani tysiącem informacji, codziennych premier muzycznych i filmowych. Nie wiem, czy dla artystów najlepszym pomysłem jest dostosowywanie się do tego, co jest na zewnątrz. Tym, co dla mnie jest najważniejsze, jest sięganie do swoich przeżyć i pokazanie ich w formie muzycznej w prawdziwy sposób. Może jestem idealistą, ale nadal wierzę, że jeżeli coś jest prawdziwe i płynie szczerze z serca, to będzie to odebrane poprzez serce kogoś innego.

 

No Comments Yet

Leave a Reply

Your email address will not be published.

Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.