Po „Żonach Konstancina” i „Kochankach Konstancina” przyszła niestety pora na „Rozwódki Konstancina”. Wypada mi tylko wyrazić nadzieję, że ten cykl jest trylogią i „Wdów Konstancina” nie będzie.
Tekst: Sylwia Skorstad
W kontynuacji dwóch plotkarskich książek o pewnej mieszkance Konstancina nie chodzi o treść, więc nie ma potrzeby jej przybliżać. Na pierwszym planie są dwie kwestie: wyszczególnienie, ile co kosztowało oraz przetestowanie, ile rzeczowników da się bez uzasadnienia zdrobnić. Zacznijmy od kwestii pierwszej.
Po czemu te luksusy?
Typowe dla „Rozwódek Konstancina” zdania to:
„Na białą koszulę z metką Lanvin za trzy tysiące złotych trysnęła krew.”
oraz
„I choć moje wychudzone nogi ledwo stoją na szpilkach za dziesięć tysięcy złotych, nie poddaję się”.
Wszystko jest dokładnie policzone i przeliczone. Przelicznik, jaki z upodobaniem stosuje autorka, to przeciętna pensja lub stały wydatek typowego zjadacza mielonego (koniecznie z ziemniaczkami, ale o ziemniaczkach później). Na przykład butelka whisky kosztuje tyle, ile wynosi trzymiesięczny czynsz barmana, a sukienka tyle, co trzy średnie pensje nauczyciela. Niekiedy przelicznik jest używany w kontekście praktycznym, na przykład kiedy narratorka radzi, by podczas sprawy rozwodowej wyglądać biednie, bo „sędzia albo sędzina to też ludzie” i nie zdobędzie się ich współczucia świecąc im w oczy torebką od Hermesa wartą tyle, co oni zarobią przez pięć lat. Kwotę alimentów również da się wyrazić za pomocą wielokrotności miesięcznej pensji sędziego.
W tym nietypowym katalogu cenowym przeznaczonym dla tych, którym imponuje epatowanie luksusem, oprócz cen ważne są też marki. Autorka co i raz informuje, że przy jednej okazji była „w chanelce ze skóry pytona malowanej złotem za sto tysięcy złotych”, a przy innej jadła „naleśniki z rakami, mając na nadgarstkach trzy kultowe bransoletki z białego złota od Cartiera un Clou bracelet za czterysta pięćdziesiąt złotych każda”. Czytelnik lubujący się w równaniach matematycznych może sam wykalkulować, jak się dana marka ceni i ile kto miał w sumie na sobie.
W „Rozwódkach Konstancina” istotne jest, że stół za dwieście tysięcy zastawiony jest Białą Marią za kolejne dwieście, a łyżki wazowe po cztery tysiące sztuka to standard. Reszta jest zdrobnieniem.
Zdrobnionka na każdziuśką okazyjkę
Infantylizmy, urocze i miłe w kontaktach dorosłych z dziećmi oraz w relacjach romantycznych nacechowanych czułością, bez uczuciowego kontekstu bywają nie do zniesienia. W najnowszej książce Eweliny Ślotały straszą podobnie jak w poprzednich częściach cyklu. Można być gdzieś jedną nóżką albo „grillować na boku pewne temaciki”. Jeśli nie ma się szczęścia, a prawie zawsze się go nie ma, to można zostać odstawioną na boczek (od siebie dodam, że może chodziło o stworzenie skojarzenia z jajkiem, chociaż nie podejrzewam o aż taką finezję). To chyba dlatego, że wiele osób robi różne biznesiki, a niekiedy niezłe aferki.
W konstancińskich apartamencikach znajdują się gabineciki, a także kredensiki. Żonki i matronki zakładają tam płaszczyki, a mężulkowie krawaciki. Po obiadku, oczywiście bez ziemniaczków, bo te są dla zjadaczy mielonego, pije się kawusię, no bo nie można pić wyłącznie obrzydliwie drogiego szampana.
Bywa, że ktoś coś komuś szepnie na uszko i wtedy trzeba się wyprowadzać z jedną walizeczką od Louisa Vuittona. Nie taki jednak diabeł straszny, bo można od kogoś dostać poradę za darmoszkę albo podać mężusiowi tableteczkę i dzięki temu wyciągnąć się z najgłębszego bagienka.
Moim zdaniem w konkursie na najbardziej zaskakujące zdrobnienie wygrać powinno stwierdzenie „wycofywać się raczkiem”. Raczkiem, nie żartuję.
Niezamierzony komizm
Pozostałe sto trzydzieści dziewięć stron książki zapełniają generalizacje, plotki, opowieści dziwnej treści oraz płytka narracja udająca fabułę. W tym świecie, w którym gdy coś się wali, to zawsze jak domek z kart, no chyba, że jest to serce, bo ono niezmiennie wali jak młotem, wszyscy wszystkich robią w konia. Ręka jednego dnia pieszczotliwie gładząca po policzku, drugiego wbije nóż w plecy, więc zaraz po ślubie należy założyć partnerowi teczkę na brudy. W razie potrzeby wynająć odpowiednią prostytutkę do uwiedzenia go, aby mieć asa na rozwód. Dla służby trzeba być miłym, żeby potem zeznawała odpowiednio w sądzie. A, no i wychodząc za mąż za kogoś z Konstancina trzeba koniecznie podpisać intercyzę, aby, tu cytuję: „zadbać o łupy”.
Z całej tej niby historii przebija cynizm, wyrachowanie, wulgarność i brak dystansu. Można tę książkę przeczytać dla żartu, jeśli się ją znalazło na przykład porzuconą w tramwaju, jednak pieniądze zdecydowanie lepiej jest wydać na pozycję, w której komizm nie był zamierzony.
P.S. Powyższy tekst pisałam ubrana w zieloną koszulkę kupioną nie pamiętam gdzie i za ile, szarych spodniach od nikogo i szarych skarpetach. Popijałam z kubka herbatę za trzydzieści siedem groszy w przeliczeniu na torebkę, z uwzględnieniem ceny opakowania.
Ewelina Ślotała, „Rozwódki Konstancina”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka