W tygodniu, w którym zajmujemy się tematem dziedzictwa, rozpoczynamy nowy cykl –„Poniedziałek ze sztuką”. A w nim Tjalf Sparnaay, spadkobierca wielkich niderlandzkich malarzy.
Tekst: Joanna Zaguła
Zdjęcia: WikiCommons
W tym tygodniu nasze teksty krążyć będą wokół tematu „dziedzictwo”. Wchodząc w nowy rok i snując przeróżne plany na przyszłość, chcemy też czasem zwrócić się w tył, popatrzeć na to, co minione, skorzystać z doświadczeń tych, którzy byli przed nami. Będziemy piec chleb jak dawniej na wsi i być zero waste tak jak nasze babcie, jeść zapomniane odmiany jabłek i słuchać remisów przebojów z PRL. I jesteśmy z tego dumni. Bo dziedzictwo to nie tylko świadomość, ale też poczucie przynależności i dumy z naszego pochodzenia, doświadczeń wcześniejszych pokoleń, tego, co dała nam natura i cywilizacja w miejscu naszego urodzenia. Tak, jak to robi Tjalf Sparnaay.
W tym tygodniu rozpoczynamy też nowy cykl – „Poniedziałek ze sztuką”. Na dobry początek tygodnia – co poniedziałek – będziemy przedstawiać wam jeden obraz lub inne dzieło sztuki, które nas fascynuje. Swoim klimatem, historią powstania, tym, co przedstawia i o czym chce nam przypomnieć. I będziemy wam udowadniać, że rozmowa o sztuce nie musi być akademicką dyskusją, a może być ciekawym komentarzem do współczesnego świata.
Na pierwszy ogień idzie Tjalf Sparnaay, holenderski malarz, tworzący w nurcie megarealizmu. Przy pierwszym spotkaniu z jego obrazami trudno jest uwierzyć, że nie patrzymy na fotografie. Po dłuższej chwili zaczynamy dopiero dostrzegać pociągnięcia pędzla, mistrzowskie oddanie załamań światła, tekstur, przezroczystości. Wrażenie obcowania ze zdjęciem powstaje jednak także dlatego, że oglądamy rzeczy tak trywialne, jak hamburger, frytki, jajko sadzone, sprasowana puszka Coca-Coli. Ich miejsce jest na zdjęciach, najczęściej takich robionych komórką z przeznaczeniem na Instagram, a nie na płótnie malarskim. Nasz mózg nie jest do tego przyzwyczajony. Jedzenie nie kojarzy nam się ze sztuką, a już na pewno nie takie codzienne współczesne jedzenie. Co więcej – nie wydaje nam się na miejscu przedstawianie go nie tylko na pierwszym planie i w tak wielkim formacie. Bowiem, gdy spojrzycie na obrazy artysty w kontekście, okaże się, że są to płótna imponujących rozmiarów. Przyziemne przekąski urastają tu do rangi wydarzeń historycznych, upamiętnianych dawniej na tak dużych dziełach.
A tymczasem Sparnaay nie robi nic, czego już wcześniej by nie robiono. Odwołuje się bowiem do bliskiej mu – z racji pochodzenia – tradycji malarstwa niderlandzkiego, którego przedstawiciele niejednokrotnie specjalizowali się w tworzeniu obrazów martwej natury. Zastosowaniem kolorów przypomina nam Vermeera, grę światła i cienia prowadzi jak Rembrandt, a wykorzystanie jako obiektów malarskich elementów wyposażenia kuchni i produktów spożywczych jest charakterystyczne dla twórców takich jak Pieter Claesz. Dawne martwe natury nie były jednak tylko ładnymi obrazkami pokazującymi wnętrze kuchenne. Zazwyczaj miały ukryte znaczenie – martwe zwierzęta to symbol śmierci, ser i masło – bogactwa, pomarańcze oznaczały oddanie pokłonu rodowi królewskiego. A co chce nam zakomunikować Sparnaay? Dla mnie odkryciem w obcowaniu z jego sztuką jest zawadiacki sposób podejścia do dziedzictwa kulturowego ojczyzny i zwrócenie uwagi odbiorcy na detale (w zwielokrotnionej skali) przedmiotów, których piękna na co dzień nie widzimy. To, co przyziemne i codzienne jest piękne, a to, co namaszczone tradycją i pokryte szlachetną patyną nie musi być nietykalne. I fajnie by było, gdybyśmy częściej tak myśleli. Może więcej byłoby wśród nas lokalnych działaczy, a mniej fundamentalistów.