Czy nieodpłatna praca kobiet powinna być wynagradza przez państwo? A może wystarczy kilka dobrych słów od męża? To trudne pytania także dziś.
Tekst: Joanna Zaguła
Codzienne gotowanie, sprzątnie, opieka nad dziećmi i nad chorymi, zakupy i przygotowanie zapasów. To codzienna nieodpłatna praca kobiet. Wykonując ją, realnie przyczyniają się do wzrostu dobrobytu w kraju, produkują nowe dobra, wykonują pracę, za którą ktoś inny, wykonując ją nie dla swojej rodziny, otrzymałby wynagrodzenie. W przypadku kobiet, które, by prowadzić dom, rezygnują z pracy zawodowej, obserwujemy utrwalenie stereotypowego wzorca rodziny. Jeśli zaś obowiązki domowe wykonują kobiety dodatkowo pracujące zarobkowo, widzimy rażącą nierówność w ilości wykonywanej pracy. Dane statystyczne świadczą bowiem o tym, że mężczyźni niewspółmiernie rzadziej wykonują prace domowe. Również w takich związkach, w których oboje partnerów codziennie wychodzi do pracy. Bardziej naturalnym wyborem także w tak trudnych sytuacjach, jak opieka nad chorym dzieckiem jest to, że w domu zostaje właśnie kobieta. Jeśli to jej autonomiczny wybór, nie powinno być w tej sytuacji nic do krytykowania. A jednak rodzi ona szereg problemów.
Po pierwsze – ta praca zawsze wiąże się z pomocą komuś. Natomiast nie wiąże się z zarobkiem. Nie pracują w domu kobiety samotne (nie miałyby przecież wtedy źródła utrzymania). A te pracujące w domu robią to dla dobra rodziny lub zmuszone są całodobowo zajmować się np. dzieckiem z niepełnosprawnością. Są wtedy albo zależne od męża, albo muszą utrzymać się z zasiłku przynależnego na chore dziecko. Co więcej – po śmierci dziecka, czy odejściu męża kobieta zostaje zupełnie bez środków do życia, a także bez prawa do emerytury.
Po drugie – brak wynagrodzenia łączy się z brakiem poszanowania dla domowej pracy kobiet. Mówi się, że „żona nie pracuje”, gdy rzuca pracę, by zająć się dziećmi. Prace domowe są codzienną koniecznością, więc nikt nie traktuje ich poważnie, jako coś wymagającego realnego wysiłku. Podczas gdy już 30 lat temu Gary Becker otrzymał Nagrodę Nobla za refleksję nad kosztem pracy kobiety w domu. Według jego obliczeń wycena ta byłaby równa około trzydziestu procentom dochodu narodowego. Także późniejsze badania w USA, w których estymowano wysokość tych kosztów, biorąc pod uwagę zarobki sprzątaczek i opiekunek, wskazywały na ogromny i nieujawniony udział pracy kobiet w PKB.
Gdyby na chwilę odłożyć na bok pytanie, skąd wziąć na to pieniądze, to czy w takim razie płacenie kobietom za wykonywanie tych zadań byłoby dobrym pomysłem? Wydaje mi się, że niekoniecznie. Według ankiet przeprowadzanych w Polsce połowa kobiet pracujących w domu by tego nie chciała. Oznacza to bowiem ugruntowanie ich podrzędnej pozycji w domu. Odkąd zaczęto by im za taką pracę płacić, wzrosłyby także wymagania, a zmniejszyła się wolność. Taka zachęta do odrzucenia ścieżki zawodowej stanowiłaby także ułatwienie dla utrwalania płciowych stereotypów.
Jak więc można poprawić sytuację kobiet, które z miłości, konieczności lub w imię tradycji pracują w domu? Myślę, że przede wszystkim akceptować. Nie stawać po stronie zaborczego patriarchatu, który im cokolwiek każe, ale też nie krytykować i nie poniżać. To przecież wartościowa praca. A najważniejsza jest chyba zmiana schematów myślowych. Jeśli dziewczynki przestaną dostawać na urodziny małe żelazka, podczas gdy chłopcy dostają samochodziki, a pracodawcy zaczną na równi traktować swoich pracowników i pracownice, równouprawnienie pojawi się również w kuchni. Uczmy swoich synów, pouczajmy braci i przyjaciół, że dom to wspólny obowiązek. A córkom przypominajmy, że to nie jest tylko ich odpowiedzialność.
Sytuacje, w których jeden z rodziców zostaje z domu z przyczyn zdrowotnych, pozostaje zaś zostawić w gestii prawodawcy, licząc na to, że nasze państwo kiedyś jakimś cudem stanie się opiekuńcze.