Na dobry początek majówki i z nadzieją na to, że kiedyś jeszcze ruszymy w podróż, proponujemy wam nasze ulubione filmy drogi.
Tekst: Joanna Zaguła
Dlatego że wierzymy z całego serca, że jeszcze w te wakacje gdzieś wyjedziemy, dlatego że zaczyna się robić ciepło i dlatego, że dusimy się już w domu, prezentujemy wam najlepsze – naszym zdaniem – filmy drogi. Które, jak to bywa w najlepszych dziełach gatunku, zabiorą was w podróż nie tylko z punktu A do punktu B, ale też w podróż emocjonalną.
Film drogi to klasyczny gatunek, obecny w kinematografii właściwie od jej początku i mocno eksploatowany do dziś. W swojej celebracji męskości ma w sobie wiele z westernu, ale w samej jego definicji zawiera się pewna zmienność, co sprawia, że ten silny stereotyp mnie nie odstrasza. Bowiem filmy drogi to oczywiście jakaś podróż, która zazwyczaj wyrywa bohaterów z rutyny ich codziennego życia i każe odnaleźć się w nowych warunkach. Podczas przemieszczania się zostają oni zmuszeni do pokonywania trudności, poznawania swoich towarzyszy i w konsekwencji poznania siebie. Do celu dojeżdżają odmienieni. O ile dojeżdżają. Bo przecież liczy się droga, a nie cel.
Jeden z najstarszych w naszym zestawieniu i jednocześnie prawdziwy klasyk to film Ingmara Bergmana „Tam, gdzie rosną poziomki”. Podążamy z profesorem Borgiem ze Sztokholmu do Lund, gdzie ma odebrać tytuł doctora honoris causa. Podróż i ten tytuł stają się pretekstem do podsumowań i wspomnień starszego mężczyzny. To nie tylko opowieść o strachu przed śmiercią, ale też o przywiązaniu do życia i jego małych radościach, jak zbieranie tytułowych poziomek.
Kolejny klasyk, którego tu nie może zabraknąć to „La Strada” Felliniego. Mimo iż to także już wiekowe dzieło, to właśnie ono podważa kanon i odchodzi o tego, czego spodziewamy się po filmach drogi z Hollywood. Bowiem droga tutaj nie ma końca, nie jest przygodą, ale życiem. Podczas drogi bohaterowie mają problemy, poznają nowych ludzi, ale nic się ostatecznie nie zmienia, nie poznają się, nie zbliżają do siebie, niczego się nie uczą. Jest samotnie, smutno i biednie i tak już zostanie. Fellini nie daje nadziei.
Dobrego zakończenia nie proponuje także inny, tym razem hollywoodzki obraz, „Thelma i Louise” Ridelya Scotta. Zaczyna się niepozornie, Thelma i Louise jadą na ryby, żeby wyrwać się z domu. Co samo w sobie jest już jednak nieco przełomowe, bo przecież to takie męskie zajęcie. Trochę je jednak ponosi i jadą coraz dalej, bawią się świetnie i trochę nawet szaleją. Dwie „samotne” damy jednak muszą znaleźć się w opałach, gdy męski świat wyciąga po nie ręce. Broniąc się przed gwałtem, znajdują się na ścieżce poza prawem i muszą uciekać przed policją. Zmieniają ubrania, miejsca pobytu i zmieniają się, zyskując paradoksalnie coś na kształt wolności.
Nowy sens w swojej podróży odnajdują też bohaterowie mojego ukochanego filmu „Mała Miss”. Dysfunkcyjna rodzina zmagająca się z problemami finansowymi wsiada wspólnie do starego busa, by zawieźć siedmioletnią Olive na finał stanowego konkursu piękności dla dzieci. Uczą się do siebie odzywać, nie wstydzić siebie nawzajem, doceniać siebie i swoją więź oraz to, co w nich najfajniejsze, czyli to, że są dziwni. Ale przez to dużo normalniejsi niż reszta, jak się okazuje.
Jeśli chodzi o dziwaków, to jednak nikt nie przebije „Priscilli, królowej pustyni” Stephana Eliotta. Trzech australijskich drag queen rusza trasę z występami na prowincji. Spędzają razem na tyle dużo czasu i w tak ciężkich warunkach, że kłótnie i trudności techniczne są nieuniknione. Jednak rozwiązanie jest klasyczne – zacieśnienie więzi, rozwiązanie dawnych problemów, poznanie siebie. I to w wielkim epickim stylu z pióropuszami i muzyką disco.
I tu zmierzamy już do końca w równie kolorowym stylu, tym razem w Indiach w „Pociągu do Darjeeling” Wesa Andersona. Ten film może mocno denerwować swoim postkolonialnym instrumentalnym przedstawieniem Wschodu jako barwnego folkloru, z którego można czerpać, by w szybki sposób poczuć „odnowę” i na przykład pojednać się braćmi. Jednak nasi bohaterowie, trzej skłóceni bracia są tak nieporadni, że będziemy się raczej z nich śmiać niż podążać ich duchową ścieżką. Oczywiście ta podróż przez Indie ostatecznie ich zbliża, a my zostajemy z pięknymi obrazami i świetną muzyką.