„Gaz do dechy” to zbiór opowiadań Joego Hilla, który jest jak pudełko czekoladek. Znajdziesz tam prawdziwe smakołyki oraz coś „na później”.
Tekst: Sylwia Skorstad
Tę książkę można przeczytać już dla samego wstępu, w którym Joe Hill opowiada, jak to jest być dzieckiem dwójki pisarzy. Z jednej strony fantastyczne doświadczenie – masz rodziców, którzy czytają ci do poduszki, nie ograniczają wyboru lektur i jeszcze zapraszają do domu ludzi kultury, których inne dzieciaki znają tylko z telewizji. Dzięki nim możesz rozwijać wyobraźnię, grać w filmach, kłaść się spać późno i zyskać przekonanie, że „książki działają na tych samych zasadach, co zaczarowane szafy”.
Z drugiej strony, pewnego dnia musisz stać się dorosły i wyjść z cienia sławnych rodziców, znaleźć własną drogę. Żeby tego dokonać, przeżywasz serie upadków, nieliczne wzloty i wreszcie zaczynasz się zastanawiać, kim byś był, gdybyś przestał być sobą. W wewnętrznych magazynach posiadasz jednak wszystkie narzędzia, jakie dało ci dzieciństwo, zatem pewnego dnia w końcu znajdujesz swój rytm. I (cóż za zaskoczenie!) zostajesz kolejnym sławnym pisarzem w rodzinie Kingów.
Angażujące perełki
Według mnie najlepsze opowiadanie całego tomu to „Spóźnialscy”, czyli opowieść o mężczyźnie, który będąc na życiowym zakręcie przyjmuje posadę obwoźnego bibliotekarza. Jego książkobus bywa niekiedy odwiedzany przez ludzi z przeszłości. Podróżnicy w czasie trafiają tam zwykle na kilka dni przed swoją śmiercią, aby spróbować znaleźć w księgozbiorze coś, co może im się jeszcze przydać. Pracownicy znający ten fenomen, zdążyli się już do niego przyzwyczaić, bo „w bibliotece żywi codziennie spotykają się ze zmarłymi na koleżeńskiej stopie i to całkiem naturalne.” Również nowy bibliotekarz akceptuje dziwne odwiedziny i zaczyna zastanawiać, na ile jest w stanie pomóc gościom spoza własnego czasu. Rozumie tkwiącą w nich potrzebę wiedzy, bo sam przyznaje, że: „dla mnie, zaprzysięgłego mola książkowego, nic nie było gorsze od myśli, że mogę umrzeć pięćdziesiąt stron przed końcem dobrej książki.”
Porusza też opowiadanie o nastolatce, która spędziła urodziny w towarzystwie starego robota, podobnie jak historia zapalonych myśliwych udających się na polowanie do równoległego świata.
Opowieści o najgorszym
Nie wiem, jak wy, ale ja mam zwykle problem z zaangażowaniem się w historie, które opowiadają o złych ludziach i to nawet wtedy, jeśli na końcu ma ich spotkać zasłużona kara. Trudno mi sympatyzować z kimś, kto z różnych powodów wyzbył się empatii i dlatego nie każda historia zawarta w tomie „Gaz do dechy” przypadła mi do gustu. Nie umiałam się przejąć ani ściganym po pustyni gangiem motocyklowym, ani byłą żołnierką układającą sobie życie po okresie pracy w Guantanamo.
Przeczytałam jednak wszystkie opowiadania, w każdym szukając tego, co lubię w prozie wszystkich członków rodziny Kingów, czyli zrozumienia dla innych, tego ciepła wynikającego z nieco naiwnej wiary, iż łagodność ma w świecie taką samą szansę jak brutalność. Hill nazwał to lepiej. We wstępie podzielił się z czytelnikami wspomnieniem ze wspólnego czytania z mamą o Narnii:
„Pamiętam martwego Aslana leżącego na kamieniu i mysz skubiącą sznury, które pętały jego ciało. Myślę, że jest to źródło mojego fundamentalnego poczucia przyzwoitości. Żyć przyzwoicie to tyle, co być myszą skubiącą więzy. Jedna mysz to niewiele, ale jeśli dość dużo z nas zacznie przegryzać liny, to może uda nam się wyzwolić coś, co ocali nas przed najgorszym”.
„Gaz do dechy” Joe Hill, Wydawnictwo Albatros