„Królowa Kier” May el-Toukhy z genialną rolą Trine Dyrholm pokazuje bezwzględną walkę o życie. I to niejednoznaczność tej walki jest dla mnie dużo ciekawsza niż to, że bohaterka w średnim wieku pokazuje nagie ciało na ekranie.
Tekst: Joanna Zaguła
Zdjęcia: Materiały prasowe dystrybutora, Gutek Film
Wyszłam z kina na nogach miękkich jak z waty. Dawno nie byłam na filmie, który tak by mnie poruszył „Królowa Kier” to historia kobiety w średnim wieku, Anne. Anne ma piękny dom na skraju lasu z genialnym dizajnem w środku. Spędza wieczory, pijąc wino w dźwiękach muzyki klasycznej lub rozmawiając z przyjaciółmi. Ma dwie śliczne córki i kochającego męża, śpi w jedwabnej piżamie i nosi się elegancko. Czy to wszystko w ogóle jest istotne? Jak najbardziej, bo Anne prowadzi idealne życie. Tak idealne, że wierzymy jej, gdy chce je obronić za wszelką cenę. Ważne jest też to, że Anne pracuje jako prawniczka i w swojej pracy broni ofiar przemocy domowej i napastowania seksualnego.
Dlaczego ważne jest i to? Nie, tym razem nie chodzi o to, że praca prawniczki umieszcza ją gdzieś w w wyższych rejonach drabiny społecznej. Może nie tylko o to. Historia, którą obejrzymy jest bowiem historią przemocy. Przemocy, której sprawcą jest Anne. Obserwujemy bowiem, jak wdaje się w romans ze swoim niepełnoletnim pasierbem. Reżyserka, May el-Toukhy zadaje nam tym filmem pytania o to, gdzie postawić granicę, za którą romans staje się manipulacją, a potem prześladowaniem. Twórczyni „Królowej Kier” odpowiadała też wielokrotnie w mediach na zarzuty związane z ustawieniem głównej kobiecej bohaterki w roli seksualnego prześladowcy. Roli, w której do tej pory najczęściej oglądaliśmy mężczyzn. Jest pytana o to, czy nie uważa, że idzie ma przekór ruchowi #metoo. Tymczasem jej odpowiedź jest kwintesencją feminizmu, rozumianego jako dążenie do równości. Mówi bowiem o tym, że chciała stworzyć kobiecą bohaterkę, która byłaby tak samo ciekawa i złożona, jak męskie negatywne postacie, do których jesteśmy bardziej przyzwyczajeni. To przecież tylko kino, wymyślona opowieść. To, że mówi o kobiecie czyniącej zło nie znaczy, że mówi o tym, że wszystkie kobiety są złe.
Ta konkretna, Anne też nie jest zła, tylko właśnie czyni zło. Od pasażu druzgocących są i jej otoczenie wydarzeń trudno oderwać wzrok. Mimo, że patrzenie na nie przyprawia o dreszcze. Anne posuwa się tak daleko, jak tylko można, a nawet jeszcze dalej, by bronić siebie i swoją rodzinę. Nie zastanawiamy się jednak, czy jej działania można usprawiedliwić. Nie ma tu w ogóle mowy o takiej kategorii. Rozumiemy konieczność jej gestów i słów, bo są walką o życie. A że jednocześnie niszczą życie komuś innemu, to już inna sprawa. Choć sprawa, której nie da się bagatelizować. I to właśnie ta niejednoznaczność, zniuansowanie charakterów postaci i wiarygodność ich motywacji sprawia, że wierzymy w historię obejrzaną na ekranie. I tym bardziej przeżywamy jej tragizm. Tak, tragizm. W takim starym greckim stylu. Bo tu nie ma dobrych rozwiązań.