Amerykanie wybrali nowego prezydenta i udowodnili, że głos oddany
w wyborach ma wielką moc, a za politycznymi sympatiami stoi nie rozum,
a serce.
Tekst: Iza Kołodziej
W USA wyborca ma statystycznie jedną szansę na dziesięć milionów,
że jego głos będzie przełomowym i zadecyduje o zwycięstwie konkretnego
kandydata w danym stanie. To fakt mało motywujący do odwiedzenia wyborczej
urny. Rzecz zaczyna jednak wyglądać zupełnie inaczej, gdy przeliczy się głosy
na pieniądze. Zrobił to naukowiec, doktor Gleb Tsipursky z Uniwersytetu w Ohio,
by udowodnić, iż każdy wyborca ma wielkie znaczenie, bo jego decyzja to konkretny
zysk lub strata dla budżetu.
Ile za głos?
Tsipursky porównał,
jak różniłyby się
od siebie budżety
narodowe i stanowe,
które mogliby
zaplanować
Hillary Clinton
i Donald Trump.
Wyliczenia oparł
na deklaracjach,
jakie kandydaci
złożyli podczas
kampanii wyborczej.
Okazało się,
że rozkład wydatków
jest tak odmienny,
że w zależności od stanu
głos przeciętnego wyborcy jest wart od 6640 do nawet 6 milionów dolarów.
W supermocarstwie mającym wpływ na losy całego globu każdy głos
jest na wagę złota, a tymczasem szereg badan dowodzi, że wyborów
politycznych dokonujemy, bazując nie na racjonalnych przesłankach,
a uczuciach. Lubimy myśleć, że głosujemy głową, ale prawda jest taka,
że to serce decyduje, kto otrzyma nasze poparcie. Wybieramy tych,
z którymi chętniej poszlibyśmy na piwo (chęć wspólnego wypadu to jedno
z pytań ankietowych, przy pomocy których analitycy badają prawdziwe sympatie
społeczne), a nie tych, którzy potrafią sprawnie zarządzać dochodami z podatków.
„Dobrze gada” – myślimy o ulubionym kandydacie, zamiast zastanowić się,
czy sprosta zadaniom, jakie chcemy przed nim postawić. Nie uświadamiamy
sobie tego i dlatego często jesteśmy rozczarowani, gdy „równy gość” z telewizji
w praktyce okazuje się kolejnym populistą nie mającym społeczeństwu
nic do zaoferowania poza swoją niefrasobliwością.
Populizm na ratunek
Populiści zdobywają
poparcie w USA
oraz Europie nie tylko
dlatego, że wyborcy
coraz chętniej obdarzają
sympatią kandydatów
traktujących politykę
jak reality show
i znających zasady
medialnej gry.
Oddajemy głosy
na tych, którzy zdają
się być odpowiedzią na nasze lęki. Politycy mają nas bronić przed współczesnymi zagrożeniami.
Jeśli martwi nas np. pogarszający się klimat, zagłosujemy na przedstawiciela
ekologów, a jeśli problemów upatrujemy w napływie imigrantów, zwrócimy
się w stronę ugrupowania o poglądach narodowych, a kiedy to bieda
jest naszą największą bolączką, postawimy na ludzi z konkretnymi…
obietnicami. I gdy decyzja zostanie już raz podjęta, będziemy się jej trzymać.
Mając upatrzonego kandydata, przestajemy oceniać racjonalnie doniesienia
na jego temat. Ignorujemy informacje negatywne, a wyolbrzymiamy pozytywne.
Czy Donald Trump stanie się dla swoich wyborców nowym Kapitanem Ameryką?
Wiele jego wypowiedzi budzi podejrzenia, że byłby lepszym kompanem do wypadku
na piwo niż głową państwa. Do demokratycznych decyzji trzeba jednak
mieć szacunek, a poza tym, jak mówią niektórzy komentatorzy, nie takich
prezydentów USA już przetrwało.