Oglądamy filmy o kosmosie pełne patosu i sławiące siłę ludzkiego umysłu. Oglądamy je jednak z niepokojem i przypominamy, że kolonizacja kosmosu to nie tylko sukcesy.
Tekst: Joanna Zaguła
Nie będzie o „Gwiezdnych wojnach”, „Autostopem przez galaktykę” czy „Strażnikach galaktyki”. Nie będzie kosmitów, nieznanych dotychczas planet, międzygwiezdnych koalicji i wojen. Będzie o tych filmach, które opowiadanie baśni ukrywają pod płaszczykiem realizmu. O podróżach kosmicznych, które już odbywamy i które całkiem realnie moglibyśmy odbywać.
Kiedyś była „Odyseja kosmiczna: 2001”, potem „Apollo 13” czy „Armageddon”. Kręcimy filmy o kosmosie, w których ludzie wyruszają poza ziemską orbitę, by eksplorować kosmos, poszerzać naszą wiedzę, a ostatecznie, by ratować naszą cywilizację.
W ostatnich latach zaś – mimo że wyścig kosmiczny wydaje się pieśnią przeszłości – obserwujemy szczególny wysyp kosmicznych filmów. I – nie licząc powrotu „Gwiezdnych wojen” – to właśnie takich w konwencji realistyczno-naukowej. Nie boimy się już tak bardzo ataku nuklearnego ze strony wrogiego imperium. Ale zaczynamy się bać, że sami sobie zgotowaliśmy taki los, który być może kiedyś zmusi nas do poszukiwania miejsca do życia poza planetą Ziemią. W filmach eksplorujemy kosmos, by poznać i oswoić nieznane, które nas przeraża. Ale także po to, by przypomnieć sobie o sile naszego gatunku.
„Grawitacja”, „Marsjanin”, „Interstellar” w ostatnich latach, a ostatnio „Pierwszy człowiek” i „Ad Astra”. To filmy, w których człowiek zmaga się z przestrzenią kosmiczną. Pokonuje nieskończone połacie ciszy, próbuje zadomowić się na obcych planetach, przechytrzyć czas, skolonizować nowe lądy. Mają uspokajać i potwierdzać nasz wyjątkowy status we Wszechświecie. Może i jest on niezmierzony, nieprzyjazny i niepoznany, ale my sobie damy radę. Zmierzymy, zbadamy, skolonizujemy, zwyciężymy dzięki naszej nauce, naszemu umysłowi ludzkiemu. Niesiemy ideały człowieczeństwa, nasze wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać świat, w nowe, nieznane przestrzenie, które koniecznie chcemy uczynić znanymi. Dokładnie to samo działo się w epoce wielkich odkryć geograficznych. Kolumb, czy Magellan niewiele się różnili od Ryana Goslinga w roli Niela Armstronga, czy Matta Damona w Marsjaninie. Podbój to słowo-klucz. Zbieramy wszystko, co w nas samych wydaje nam się najlepsze, co warto narzucić wszystkim innym, żeby byli tacy samy, jak my. Skupiamy się też na wykorzystaniu najnowszych rozwiązań i pokonywaniu granic technologicznych, aby pójść o krok dalej, tam, gdzie nikogo (kogo znamy) wcześniej nie było.
Wypieramy melancholię, którą nieuchronnie napawa nas patrzenie w rozgwieżdżone niebo na rzecz poczucia misji. Melancholia może być niepokojąca, więc wolimy kosmos oswoić i skolonizować, patrzeć na gwiazdy jak na odznaki do zdobycia. A może nie warto zapominać o tym, że kosmos jest niebezpieczny jak w „Solaris”, że może czaić się w nim szaleństwo. A poza tym zło dzieje się już na ziemi, zanim kosmonautę wystrzelimy poza orbitę. Zachwycając się epickimi bohaterami, zapominamy o cierpieniu tych, którzy nie stoją na świeczniku. O tych, którym nie udało się wrócić, o strachu i bólu, o przymusowym bohaterstwie zwierząt wysyłanych w kosmos. Jeśli chcecie posłuchać o tym, co nieprzyjemne w wyścigu kosmicznym, przeczytajcie książkę „Kulisy nieważkości” i obejrzyjcie film piękny, niezwykle śmieszny i jednocześnie poruszający – „Lajko, pierwszy Cygan w komosie”.