Nie zawsze po to, by się wygrzać na plaży, ale zawsze po to, by poczuć się lepiej – warto spędzić smakowity weekend w Lombardii.
Tekst: Joanna Zaguła
Jako że pogoda w Polsce, jaka jest, każdy widzi, zamarzyło mi się, jak co roku, wyjechać do Włoch. Bo we Włoszech – wiadomo – wszystko jest lepsze. W założeniu miał być to krótki wypad w celu złapania słońca, a azymut wyznaczały tanie loty do Mediolanu. Ostatecznie i Mediolanu i słońca było bardzo niewiele, ale weekend w Lombardii okazał się wyśmienitym pomysłem.
By spędzić weekend w Lombardii, najlepiej się dostać do Mediolanu. Jak tam dotrzeć, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Znam to miasto bowiem głównie z przeglądarek lotów tanich linii lotniczych, gdzie często wyskakuje mi jako jedna z tańszych propozycji. Drugie skojarzenie to miasto mody i dizajnu, stolica północnych Włoch. Tych bogatszych, bardziej eleganckich, rozwiniętych. I chłodniejszych. Ale o bliskości Alp jakoś zapomniałam. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam Bergamo! Tak, Bergamo. Bo przecież jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że lecąc tanio do Warszawy, wylądujemy w Modlinie, do Paryża – w Beauvais, do Bercelony – w Gironie. I tak dalej. Nieczęsto jednak zwiedzamy te lotniskowe miejscowości, szukając jak najszybszego transportu do dużych miast. A szkoda. Bowiem zarówno Beauvais, jak i Girona, a teraz już wiem, że i Bergamo to przeurocze miejsca.
Uświadomiłam sobie, że lecimy w góry, na szczęście zanim wylądowaliśmy. Bowiem – co mi się jakoś rzadko zdarza – leciałam za dnia i w dodatku przy oknie. A w nim moim oczom ukazał się widok, który pierwotnie zidentyfikowałam albo jako kontynuację snu, albo jako jakieś złudzenie optyczne. Jako że nie był to mój pierwszy lot do Włoch, miałam świadomość, że musiałam kiedyś przelecieć nad Alpami, ale nigdy nie zniżałam się do lądowania w ich okolicy. Ostre ośnieżone szczyty, które wydawaliśmy się muskać podwoziem, wystawały sponad różowawych popołudniowych chmur, przypominając jakiś wyrafinowany deser. I choć nie lubię latać, to miałam ochotę, by ten widok oglądać w nieskończoność.
Po wylądowaniu i przepracowaniu pierwszego rozczarowania, że zimą w północnych Włoszech wcale nie jest cieplej niż u nas, a weekend w Lombardii to nie wakacje na Sycylii, pozostało znaleźć środek transportu do miasta. Ale właśnie nie do Mediolanu, tylko do Bergamo. Bo zamiast stąd od razu uciekać, chcieliśmy zostać na jedną noc i odpocząć. Lotnisko znajduje się właściwie w mieście i do centrum szybko dostaniecie się pociągiem. Jednak to, co w nim najciekawsze to starówka. Zwana tu jednak nie „starym”, a „wysokim” miastem – Città Alta. Jak ktoś jest na siłach, można się do niego wspiąć stromymi brukowanymi uliczkami. Ale polecam to tylko zapaleńcom, którzy pragną spalić pochłoniętą przed chwilą pizzę. Dużo wygodniejsze i bardziej ekscytujące jest bowiem funicolare, czyli coś pomiędzy pociągiem a kolejką górską, która na jedzie po niesamowicie stromo ułożonych szynach oraz jest podczepiona do lin. Patrząc na stopień nachylenia zbocza, po którym jedziemy, mogłam się spodziewać, że nagle znajdę się w górskiej Szwajcarii, ale zmyliły mnie rosnące przy drodze palmy.
Jednak tak właśnie wygląda stare Bergamo, jak sen o alpejskim miasteczku. Niewielkie kamienne domy ze sporą ilością drewnianych elementów, wszystko postawione jakby krzywo, na zboczu. Największą atrakcją (oprócz muzeum Academia Carrara ze świetnymi zbiorami sztuki dawnej) jest oglądanie witryn sklepików. Czekoladki, kawałki pizzy, kolorowe warzywa, tysiąc rodzajów grzybów. Wszystko to, co w Rzymie byłoby na targu pod parasolem, tu stoi pięknie opakowane za szkłem pod koronkową firanką. Łapiąc w rękę kawałki pizzy na grubym cieście z ziemniakami i pesto (takie małe, przecież nie mogą mieć aż tyle kalorii…), przechodzimy z jednego zacienionego podwórka na drugie w poszukiwaniu upragnionego espresso. Aż nagle stajemy przed budynkiem katedry na Piazza del Duomo. To bazylika z XII wieku zbudowana w lombardzkiej odmianie stylu romańskiego, do którego potem dodano trochę baroku. Jakże inna jest ona od tej w Mediolanie. Warto wejść do środka, by zobaczyć jej bogate zdobienia naścienne. Ale potem już tylko kawa, ciasto i do hotelu.
Bo następnego dnia czeka na nas stolica regionu. Muszę przyznać, że nie zakochałam się w tym mieście. Choć podobno jest fantastyczne. Naczytałam się jednak o tych barach, vintage shopach i żadnego z nich nie znalazłam. Nie można jednak nie znaleźć jednej rzeczy – dworca. A robi on piorunujące wrażenie. Po tym projekcie oddanym do użytku w latach 30. bardzo widać ducha tamtych czasów. Monumentalizm autokratycznych rządów Mussoliniego i bogactwo secesyjnych dekoracji. Siadając w tamtejszym barze Motta Caffe na szybką kawę, czułam się chyba bardziej elegancko niż w jakiejkolwiek kawiarni, bynajmniej nie tylko z kategorii dworcowych. Marmurowe ściany, lustra nad stolikami, drewniane meble. Miasto przedstawia się tu dobrze już na samym początku. Aby nie zgubić tego zachwytu, polecam udać się prosto na dalsze poszukiwania stylu art nouveau. W północno-wschodniej części centrum miasta, między Piazza Loreto na północ a Corso Indipendenza i Corso Concordia znajdziecie mnóstwo kamienic ozdobionych nie tylko ornamentami, ażurowymi balkonami, ale nawet świetnie zachowanymi malowidłami. Tutaj czuć, co to znaczy bogate mieszczaństwo.
Aby trochę odsapnąć i przestać się czuć najbiedniejszym w całej dzielnicy, przechodzimy nad kanały w rejonie Navigli. Tam zwiedzamy urokliwe antykwariaty ze starymi meblami, książkami, płytami, ciuchami i jemy kolację. A co z katedrą? Ach, tak oczywiście, widzieliśmy ją po drodze. Jest rzeczywiście niesamowita – ilość dekoracji, kunszt wykonania, rozmiar całości. To prawie powala. Ale już na placu i w Galerii Wiktora Emmanuela jest za drogo i tak tłoczno, że nie ma się ochoty tam zostać. Uciekamy więc na pobliski Piazza San Fedele, by w spokoju wypić kawę na kamiennej ławeczce. Po czym orientujemy się, że zaraz obok nas stoi słynny Teatr La Scala (alla Scala). Gdyby pomyśleć zawczasu o odpowiednich ubraniach, to można by się nawet tam wybrać, bo ceny najtańszych biletów nie są tak wysokie, jak się obawiałam.
Nie ukrywam, że dopiero wyjeżdżając z Mediolanu, złapałam na nowo oddech, bo kierowaliśmy się w miejsce dużo, dużo bardziej spokojne, czyli Como, które miało zakończyć nasz weekend w Lombardii. To nazwa i jeziora, i położonej nad nim miejscowości, gdzie łatwo dotrzecie koleją. Można tam napawać się widokiem na spokojną wodę poza sezonem uwolnioną od dużej ilości łódek należących do turystów, spacerować wąskimi ulicami i oczywiście – jak zawsze – zwiedzić katedrę. Prezentuje się skromnie, wychylając się z gładkich kamiennych murów, by zaskoczyć płaską fasadą ze strzelistymi wieżyczkami i górująca nad całością kopułą.
Najważniejsze jednak, że już niedaleko wybrana przez nas restauracja z kraciastymi obrusami na stolikach. Zjadamy tam langustynki w sosie pomidorowym, niesamowicie brudząc sobie ręce i pól sali. A by strawić te dobroci, idziemy jeszcze na spacer. Okazuje się, że i tu jest funicolare, więc oczywiście korzystamy z okazji. Stacyjka drewniana w stylu alpejskim i już niedługo lądujemy w Brunate. To pewnie gdzieś tu musi być ta legendarna willa George’a Clonneya, który stał się niemal patronem regionu, a w naturalnej wielkości kartonowej podobiźnie czuwał nad nami podczas obiadu. Tu na górze miałby właśnie najpiękniejsze widoki w okolicy, więc zdziwiłabym się, gdyby mieszkał gdzie indziej.
Odwiedziliśmy niedawno te okolice – https://www.okiemobiektywu.pl/search/label/jezioro%20como