Podczas NEXT FEST Music Showcase & Conference na scenę w poznańskim klubie Blue Note weszła ona – Basia Małecka. W czerwonej sukience, czarująca jak wróżka, o głosie czystym i zwiewnym. W październiku ubiegłego roku wydała debiutancką płytę „Agnieszka”, na której łączy elementy jazzu, soulu i popu z ponadczasowymi tekstami Agnieszki Osieckiej. Dowodzi, że można wydawać muzykę samodzielnie, a jazz, choć nie jest tak mainstreamowy jak inne gatunki, nadal ma grono oddanych słuchaczy. 

Rozmawiała: Julia Staręga

Zdjęcia: Krzysztof Małecki 

Basia Małecka

Julia Starega: W twojej biografii na stronie internetowej czytamy, że nigdy nie marzyłaś o występowaniu na scenie i śpiewaniu.

Basia Małecka: Za tym, co mówiłam o niechęci do bycia wokalistką, występowania na scenie i uczęszczania na zajęcia śpiewu, kryły się przede wszystkim obawy przed formatowaniem i nakazem robienia rzeczy, na które nie mam ochoty, np. śpiewania z manierami albo uzewnętrzniania się dla samego faktu uzewnętrzniania. Sposób, w jaki moje rówieśniczki i koleżanki postrzegały bycie na scenie, moim zdaniem przesuwał środek ciężkości gdzieś indziej. Moja percepcja sztuki, a w szczególności muzyki, była zupełnie inna. Dla nich pod pojęciami „gwiazda”, „wokalistka” czy „artystka” kryły się nie kolektywność i wizja artystyczna, a bycie na świeczniku. Przeżywanie samego siebie bez dawania czegoś słuchaczom. Mimo że wtedy jeszcze nie miałam na siebie pomysłu, to bałam się, że tak to będzie wyglądać.

J.S.: Czułaś, że musi być w tym wyższy cel? Że muzyka powinna przez ciebie przemawiać?

B.M.: Tak. Dlatego tak bardzo pokochałam ją jako dziecko i się z nią identyfikowałam. To było dla mnie coś bardzo organicznego. Coś, czego nie umiałam nazwać, ale wiedziałam, jak na mnie wpływa.

J.S.: Na pierwsze zajęcia śpiewu zapisałaś się dopiero wtedy, gdy mama obiecała ci grę na komputerze.

B.M.: To nawet nie była sama gra, tylko zdjęcie kary na komputer. Dostałam ją, bo parę dni wcześniej pokłóciłam się z moim bratem. Mama powiedziała, że jeśli pójdę na przesłuchania do domu kultury, to odzyskam komputer. Poszłam. Oczywiście bardzo się nimi stresowałam. Zaśpiewałam swoją ulubioną piosenkę, w tamtym czasie było to „Warwick Avenue” Duffy. Od tego, w gruncie rzeczy zupełnego przypadku, zaczęło się to, czym zajmuję się obecnie.

J.S.: Doprowadziło cię to do punktu, w którym samodzielnie wydałaś pierwszą płytę – „Agnieszkę”. Czy młodsza ty byłaby zaskoczona tym, w jakim punkcie jesteś obecnie?

B.M.: Myślę, że na maksa. Z pewnością byłaby zaskoczona, że udało jej się znaleźć na siebie sposób. Robić po swojemu to, co się kocha i nie wpisywać się w żadne kalki i wyobrażenia innych ludzi.

J.S.: Choć ukończyłaś studia na wydziale wokalno-aktorskim w Krakowie, zajmujesz się muzyką. Aktorstwo nie grało ci w duszy?

B.M.: Już przed studiami wiedziałam, że jest mi bliżej do muzyki niż do teatru, choć to on ostatecznie mnie wybrał na studia. Nie dostałam się na kierunek muzyczny, więc poszłam na teatralny, na którym, ku mojemu szczęściu, muzyki było bardzo dużo. Śpiewaliśmy i wspólnie wymyślaliśmy spektakle z piosenek. Uczyłam się empatyzowania z odbiorcą, kreowania widowiska i przeżycia, przez które krok po kroku przeprowadza się widza. Dużo jazzu przyszło do mnie od samych wykładowców. Cieszę się, że na obcym polu mogłam robić to, co kocham.

J.S.: Wychowałaś się w muzycznej rodzinie?

B.M.: Nie, ale powiedziałabym, że w muzykalnej. Moi rodzice w młodości kolekcjonowali kasety i winyle, w samochodzie słuchaliśmy dużo dobrej muzyki, do której teraz wracam, na przykład Toto, Steely Dan, Steviego Wondera. Oczywiście mój tata, gitarzysta-pasjonat, słuchał też fusion – połączenia rocka z jazzem. Jazz per se nigdy nie pojawiał się w moim domu, był raczej szerszym kontekstem dla muzyki, której słuchaliśmy.

J.S.: W takim razie skąd w tobie pociąg do jazzu?

B.M.: Fascynuje mnie to, co przez tę muzykę przemawia. Bardziej niż czysty jazz i improwizacja kręci mnie to, co się z niego wywodzi i co się z nim przecina.

J.S.: Dlatego na płycie postawiłaś na niej na brzmieniowy eklektyzm? Na „Agnieszce” łączysz na elementy jazzu, soulu i popu, w których, jak mówi bio na stronie, czujesz się „u siebie”.

B.M.: „Agnieszka” muzycznie jest z uniwersum, które mnie kręci. Z zazdrością podglądam scenę londyńską, która nie przywiązuje się do gatunkowych szufladek, a przez to nie podchodzi do muzyki tak nabożnie. Remiksuje tradycję z tym, co nowe, miesza konwencje. Jeśli by już chcieć nazwać te gatunki, to najbliżej mi do Nu-jazzu i Neo-soulu.

Basia Małecka - okładka płyty "Agnieszka"

J.S.: Skąd pomysł się na debiut z piosenkami Agnieszki Osieckiej?

B.M.: Debiut z nie swoim materiałem jest dość niedzisiejszym gestem. Dlatego poszłam ze sobą na kompromis, stąd forma płyty. „Agnieszka” jest połączeniem nowych aranżacji, wejściem do świata muzycznego, który mnie bardzo nęci i solidnie napisanych piosenek, które opowiadają historie. Są czymś więcej niż płytkimi słowami nabazgranymi w efekciarski sposób. Przypominają małe sceny filmowe: niektóre bardzo urocze, inne strasznie nudne i egzaltowane. Znalazłam jednak kilka takich, które mogłam odnieść do siebie i po nie sięgnęłam. Uważam, że nie należy ich a priori odrzucać tylko dlatego, że wydają się nadąsane albo anachroniczne zarówno w kontekście przeżywania rzeczywistości, jak i na poziomie samego języka.

J.S.: Podejrzewam, że w związku z narracyjnością, o której wspomniałaś, twoja sympatia do twórczości Osieckiej nie jest przypadkowa.

B.M.: To, o czym mówisz, mnie do niej zwabiło. Dzięki Osieckiej przekonałam się do polskiej muzyki. Miałam 13 lat, gdy dostałam się na wspomniane wcześniej przesłuchania i zajęcia ze śpiewu. Na początku zaparłam się, że nie będę śpiewać polskich piosenek, bo miałam o nich mylne wyobrażenie. Zdecydowanie bardziej skłaniałam się ku rozrywce w stylu Adele, Amy Winehouse, Duffy i Alicii Keys. Zmieniłam nastawienie, gdy moja nauczycielka śpiewu, pani Alicja Kabacińska, pokazała mi świat Agnieszki Osieckiej i piosenkę poetycką. Dzięki niej po raz pierwszy doświadczyłam twórczości Osieckiej pozamuzycznie. Choć nie byłam namiętną fanką jej poezji, to towarzyszyła mi przez wczesne lata szkolnej edukacji. Była punktem na horyzoncie, który nieświadomie wyznaczył mi wiele ścieżek zawodowych. W szkole teatralnej na chwilę od niej odeszłam. Śpiewałam jej piosenki tak często, że czułam, że staje się to obciachowe. To też starterpack każdej młodej wokalistki czy aktorki, z którym wiąże się wielkie przekleństwo, żeby tylko nie zostać śpiewającą aktorką, bo brzmi to jak największa obelga.

J.S.: Myślisz, że to aż taka ujma?

B.M.: Ja tak nie sądzę, ale kiedyś usłyszałam, „żebyś tylko nie została śpiewającą aktorką”. Rozumiem, że dla kogoś to może być pejoratywne. Zależało mi, by na „Agnieszce” nie pójść w tym kierunku, bo mnie on nie interesuje. Nie chciałam uteatralniać już i tak dosyć teatralnych tekstów ani znowu ich przeżywać. To by tylko pogłębiło dystans między tekstem a słuchaczem.

J.S.: Często mówi się, że muzyka jazzowa ma wysoki próg wejścia i jest zarezerwowana dla ludzi dobrze sytuowanych i inteligentnych. Jaki masz do tego stosunek?

B.M.: Fascynujące, że jazz, który zrodził się w porcie, będący z początku muzyką najbiedniejszych i narzędziem emancypacji czarnoskórych wobec wyzysku i dyskryminacji, stał się atrybutem (głównie) białych i zamożnych. Jeszcze nie spotkałam osoby, która wytłumaczyłaby mi, jak doszło do tej transformacji.

Z perspektywy widzki (ale też zdarza się, że czuję tę barierę także jako wykonawczyni) nie lubię tej sztywności i skrępowania, które powodują kluby. Lubię tańczyć na koncertach, ale często czuję, że mi nie wolno. Gdy zaczęłam myśleć o tej drodze zawodowej, miałam świadomość, że ta muzyka ma w Polsce wysoki próg wejścia, że ceny za bilety na koncerty są obliczone na ludzi z portfelem, ale bynajmniej nie po to, by lepiej wynagrodzić zaproszonych artystów.

J.S.: Doświadczyłaś tego na własnej skórze?

B.M.: Spotkałam się z zarzutem, że bilety na moje koncerty z trasy są drogie albo nie tak tanie jak innych artystów. Słowem wyjaśnienia, to i tak są najtańsze bilety, na jakie mogę sobie pozwolić, będąc niezależną artystką, opłacając wszystkich ludzi i pokrywając opłaty w klubie, za transport, hotele i honoraria. To jest najniższa kwota, na której i tak nie zarabiam albo zarabiam niewiele. Staram się, żeby bilety były tak tanie jak to możliwe, bo i ta muzyka będzie bardziej w zasięgu.

J.S.: W jaki sposób ty jako młoda kobieta odnajdujesz się w tym świecie?

B.M.: Nie wiem, czy branża jazzowa ma mnie za jazzową artystkę. Podejrzewam, że przez to, jak jazz brzmi w Polsce, czy to, jak się go widzi, „Agnieszka” jest w jakiś sposób jazzowa. Ale nie jest to etykieta, o którą walczę. Jest wręcz przeciwnie. Chciałabym, żeby ta płyta była maksymalnie mainstreamowa, popowa, co już po części dzieje się przez teksty Osieckiej, która była i jest najpopularniejszą polską tekściarką i poetką.

J.S.: Co tobie jako niezależnej artystce, przynosi najwięcej radości w procesie twórczym?

B.M.: Dobre pytanie. Wiesz co, pewnie gdybym potrafiła tłoczyć płyty fizycznie, to też bym to zrobiła własnymi rękami (śmiech). Po całej przygodzie z „Agnieszką” widzę, że bardzo się w tym realizuję. Od dziecka miałam zmysł DIY. Prowadziłam blog, a potem podcast. Lubię być sprawcza i mieć kontrolę na tym, co robię, szczególnie artystycznie. Chyba dlatego odrzuciłam aktorstwo, bo tam raczej się czeka na telefon, na casting, na reżysera, któremu się spodobasz albo rolę, do której akurat będziesz pasować. Spotkałam wspaniałych ludzi, z którymi stworzyłam tę płytę. Dzięki nim czuję się wzmocniona jako artystka i dziewczyna w dość męskiej branży. Sprawiają, że ten cały proces, który początkowo wydawał się niesamowicie złożony i przytłaczający, jest przyjemniejszy.

J.S.: A co jest dla ciebie najbardziej wymagające?

B.M.: Finanse. Mój budżet na płyty obejmuje to, co mam na koncie oszczędnościowym. Bardzo trudne jest też pozyskanie grantów i stypendiów, bo system w Polsce kiepsko opłaca i utrzymuje artystów. O tym mówił Kamil Piotrowicz przy okazji rozdania Paszportów Polityki. Uważam, że to bardzo cenny głos w dyskusji o tym, jak w porównaniu z europejskimi kolegami z branży na starcie mamy dużo mniejsze szanse, właśnie z uwagi na to, jak niedofinansowani są artyści w Polsce, jak niewiele jest systemowych narzędzi wsparcia i jak skomplikowane i czasochłonne są procedury programów stypendialnych. Niestety uprawianie sztuki zarówno w społecznej świadomości, jak i w systemie politycznym nadal funkcjonuje jako fanaberia. W mojej szkole stała wielka tablica, na której ludzie wypisywali zawodowe alternatywy zaczynające się na literę „A” zamiast aktora/aktorki. To w sumie dużo o tym mówi.

J.S.: Wszystkim zajmujesz się sama?

B.M.: Tak. Nie mam networku kilkudziesięcioosobowej wytwórni, nie mam managementu, który ma ze sobą osoby ze świata mediów i branży. Moja znajoma menadżerka skontrowała mnie ostatnio: „Ale poczekaj, po co ci menadżer? Wszystkie kontakty są w necie”. Media społecznościowe umożliwiają dotarcie do odpowiednich osób. Nie wyszłam z domu, żeby promować tę płytę i nie wydałam grosza na reklamę w socialach. To było dość trudne, ale też nie na tyle, żeby samej się tego nauczyć. Równolegle prowadziłam kanały na TikToku i Instagramie. Lata 2000. i wydanie płyty jedynie poprzez wytwórnię, mamy już za sobą. Teraz można to robić w inny sposób.

J.S.: Patrząc na komentarze w sieci widzę, że twoja płyta spotyka się z pozytywnym odbiorem.

B.M.: Odkąd wydałam „Agnieszkę” docieram do kolejnych ludzi, zaczęły się też otwierać przede mną kolejne drzwi. Niedawno wysiadłam z samolotu i pierwsza osoba, która się do mnie odezwała po wylądowaniu powiedziała „Cześć! Słucham twojej „Agnieszki!”. Miło jest wiedzieć, że są ludzie, którzy posiadają podobne wartości artystyczne i mają podobną wrażliwość, a „Agnieszka” ma szansę trafić do tych, którzy znajdą w niej coś dla siebie.

No Comments Yet

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.