Książka Christiny Dalcher, „VOX” to powieść ku przestrodze dla tych kobiet, które mają w zwyczaju mawiać, że polityka ich nie interesuje.
Tekst: Sylwia Skorstad
Doktor Jean McClellan była jedną z najlepszych lingwistek w USA i pracowała nad lekarstwem na afazję. Nie miała zbyt wiele wolnego czasu, więc nie interesowała się zmianami politycznymi w kraju. Dziwiło ją, że podręczniki jej dzieci zawierają coraz więcej elementów religii, a coraz mniej nauki, ale nie niepokoiło na tyle, by zdecydowała się na działanie. Od przyjaciółek słyszała, że z jakiegoś powodu w czynnej polityce jest coraz mniej kobiet, a chrześcijańscy konserwatyście zdobywają coraz więcej wpływów, ale nie spędzało jej to snu z powiek.
Po zaledwie kilkunastu miesiącach przemian społecznych Jean straciła pracę, konto bankowe, paszport i ukochane książki. Co najgorsze, pozbawiono ją też możliwości swobodnej wypowiedzi. Jak każda inna kobieta w kraju, musiała nosić na przegubie licznik słów, który serwował jej coraz dotkliwsze porażenia prądem za przekraczanie wyznaczonego odgórnie limitu stu słów dziennie.
Mówienie traktujemy tak samo jak oddychanie. To coś naturalnego, czego nikt nie może nam odebrać. Dzięki słowom nawiązujemy kontakty, uczymy się, wyrażamy emocje, prosimy o pomoc. Co by się stało, gdyby jakaś frakcja polityczna współpracująca ramię w ramię z religijnymi fanatykami, spróbowała ograniczyć kobietom to prawo?
„Donald Trump na nowo uczynił feministyczną dystopię wielką” – napisał recenzent w „The Washington Post” oceniając debiutancką powieść Christiny Dalcher. „VOX” porównywane jest z „Opowieścią podręczej” Margaret Atwood, „Śpiącymi królewnami” Kingów (co autorkę zapewne bardzo cieszy, bowiem jej ulubionym pisarzem jest Stephen King) i „Rokiem 1984” Orwella.
Debiut Dalcher nie jest powieścią przełomową, bowiem stanowi część fali związanej z ruchem #MeToo oraz z odpowiedzią na rządy konserwatywnych populistów. Wiele z opisanych tam pomysłów, jak permanentną inwigilację, separację osób o odmiennej orientacji seksualnej i zredukowanie roli kobiet do funkcji rozrodczych, znajdziemy w innych feministycznych dystopiach tej fali. Christina Dalcher nie kryje się ze swoimi źródłami inspiracji. Wie, że większość z nas oglądała na ekranie wizje Republiki Gileadu i nie próbuje licytować się z Margaret Atwood. Zamiast tego proponuje czytelnikowi, by skupić się na roli języka w życiu kobiet i mężczyzn.
Ile razy w życiu słyszałaś, że gadasz za dużo? Ile razy mówiono ci, że milczenie jest złotem? I – jak ci się wydaje – ile razy myśleli tak o tobie bliscy ci mężczyźni? Różne badania naukowe potwierdzają, iż mężczyźni mówią mniej od kobiet (według jednych źródeł 7000 słów dziennie, według innych około 15 000 słów, ale w każdym z badań mniej od przedstawicielek płci pięknej). Nasza skłonność do opisywania wszystkiego słowami musi bywać dla nich męcząca. Dalcher zastanawia się, co by się wydarzyło, gdyby mężczyźni posiadający władzę otrzymali technologiczne i polityczne narzędzia, aby coś z tym zrobić.
Czekam na to aż feministyczne dystopie doczekają się męskiego kontrataku. Powieść futurystyczna o mężczyznach zmuszanych przez kobiety do wypowiadania więcej niż 16 000 słów dziennie – to też by było ciekawe!