Przedsmak Glasgow, wycieczka do portowego miasteczka, trochę podziwiania krajobrazów zza szyby, dobre jedzenie i wycieczka w góry. Tak wygląda Szkocja w 3 dni.
Tekst i zdjęcia: Joanna Zaguła
W zeszłym roku mój tato skończył 60 lat. Z tej okazji, zamiast kupować elegancki zegarek czy krawat, zabrałam go na wycieczkę w góry. I chociaż od jakichś 10 lat wybieramy się na Śnieżkę, tym razem postanowiliśmy się wybrać się do Szkocji, do Parku Narodowego Loch Lomond & Trossachs. Wybór padł na Szkocję, dlatego że rok wcześniej byłam tam z mamą. Za pierwszym razem zachwyciły mnie monumentalne kamienice i muzea Glasgow i Edynburga. Natomiast tonące w zieleni wzgórza oglądałam tylko z okna pociągu, jadącego do Oban (gdzie w porcie można zjeść najlepsze na świecie kanapki z krabem). I obiecałam sobie, że tam wrócę i skorzystam z tamtejszych szklaków.
Wylecieliśmy do Glasgow tak, że znaleźliśmy się tam około południa. Akurat w dobrym momencie, żeby zjeść lunch. Kilka fajnych knajp z dobrymi owocami morza znajdziecie na Renfrew Street. A potem szybko na dworzec Buchanan Station i w drogę. Jechaliśmy bezpośrednio do Crianlarich, niewielkiego miasteczka, które leży już w granicach parku, o który nam chodziło. Wielką arakcją jest sama droga. Lepiej jej nie przespać. Szczególnie, jeśli to wasz pierwszy pobyt w Szkocji, będziecie chcieli chłonąć te krajobrazy jak najlepsze słodycze. Intensywność kolorów, bujną zieleń, która wydaje się wręcz kipieć, ciche zagajniki, gdzie każdy konar porośnięty jest miękkim mchem, błyszczącą w słońcu wodę wielkich jezior. Na miejscu zakwaterowaliśmy się w uroczym staroświeckim hotelu, gdzie prawie wszystko pokrywała szkocka krata i wybraliśmy się na kolację do pubu o nazwie „Rod and Reel”. A tam, w miejscu, w którym spodziewałabym się mrożonej pizzy, dostaliśmy świetne lokalne piwa i tradycyjną brytyjską pieczeń. Ja zaś zjadłam chlubę szkockiej kuchni, czyli haggis, ale w wersji wege! Byłam pod ogromnym wrażeniem prowincjonalnej kuchni Crianlarich.
Następny dzień był zaplanowany jako wycieczka kolejowa. Bo wycieczki koleją po szkockich górach to radość sama w sobie. Delikatne kolorowe łąkowe kwiaty, owce, krowy, jelenie, lśniące jeziora i miękkie wzgórza, nawet oglądane zza szyby zachwycają i czujemy się trochę jak Harry Potter, który jedzie do Hogwarthu. Zresztą ten słynny most, który pokonuje pociąg w filmie, znajduje się właściwie całkiem niedaleko, ale my do niego nie dotarliśmy. Dotarliśmy za to do Fort William. Gdzie zwiedziliśmy Muzeum West Highland (czyli tego regionu), gdzie poznaliśmy jego historię i mogliśmy zapoznać się z kilkoma wypchanymi zwierzakami. Dowiedzieliśmy się też takiej ciekawostki, że dzisiejsze dzikie kozy żyjące na szkockich wzgórzach to zdziczałe kozy domowe, które przywieźli tu ludzie. Nie występowały tu bowiem naturalnie. Zostały tu nawet, gdy wysiedlono ich właścicieli. O skomplikowanej historii regionu bardzo polecam poczytać przed przyjazdem.
Z Fort William można wybrać się na rejs statkiem po zatoce, by oglądać foki. My zaś zjedliśmy fish&chips i wróciliśmy do Crianlarich, by następnego dnia wybrać się w góry.
Nasz szlak na trzeci dzień to słynny West Highland Way. Można go całego przejść z plecakiem, nocując w hostelikach urządzonych często w starych budynkach stacji kolejowych. Ale my mieliśmy na wycieczkę tylko jeden dzień. Przeszliśmy więc kilkanaście kilometrów wzdłuż tego szlaku, czasem przedzierając się przez mgłę, czasem uciekając przed deszczem, czasem goniąc owce. Highlands to jeden z najmniej zaludnionych obszarów w Europie. Jest tu więc cicho, a tego, że przyroda tu zachwyca, chyba nie powinnam trzeci raz przypominać. Po prostu musicie to zobaczyć!