Niezwykłe, nieprzewidywalne stare odmiany jabłoni mogłyby być wizytówką naszego kraju. Niestety, wtedy po prostu nie moglibyśmy ich produkować tak dużo.

Tekst: Joanna Zaguła

Istnieje coś takiego, jak marka narodowa. I nie chodzi o firmę, która jest finansowana z budżetu państwa, ale o wartość marki, jaką jest samo państwo. O Włoszech słyszał cały świat, mimo iż to po prostu państwo w Europie Południowej. Ale mają espresso, Fiaty i Lamborghini, skutery Vespa, najlepsze garnitury, buty i makarony. Amerykanie są potęgą, która kojarzy się nie tylko z McDonald’sem, ale i z Fordem czy butami sportowymi. Nawet niewielka Japonia jest znana wszystkim za sprawą sushi, sztuk walki i minimalistycznego dizajnu. A my? Pierogi nie wystarczą, a reputacja kraju, gdzie warto przyjechać na wieczór kawalerski, bo ma tani alkohol, też nie dodaje naszej marce prestiżu. Wiele osób stara się jednak, by świat usłyszał o nas z innych powodów. Nasza stolica jest jednym z najważniejszych miast na mapie świata jeśli chodzi o wegetariańskie knajpy, mamy mnóstwo świetnych marek modowych i wielki potencjał w tradycyjnym rzemiośle. Ale prawdziwym potentatem jesteśmy w uprawie jabłek. To świetnie, mamy się czym chwalić, ale niestety, stawiając na ilość, czyli wielkie plony straciliśmy nasze dziedzictwo, którym były wyjątkowe stare odmiany jabłoni.

Przed wojną w wiejskich ogródkach i sadach królowały zupełnie inne odmiany niż dziś na wielohektarowych uprawach. Ich zbiór zaczynał się już wczesnym latem i trwał do późnej jesieni, bo przy domach rosły bardzo różne odmiany drzew, których owoce dojrzewały w różnych momentach. Czasem były nawet łatwiejsze w uprawie niż te popularne dzisiaj, ale dawały owoców zdecydowanie mniej, a czasem i co drugi rok. Żaden biznes… Papierówki i antonówki zastąpiono więc odmianami takimi jak Granny Smith czy Golden Delicious. Które nie tylko hojnie obradzają, ale tez mają łatwiejszy, bardziej przewidywalny smak. I tak staliśmy się producentem ich ogromnej ilości.

A przecież wyrafinowane, różnorodne smaki starych odmian mogłyby być dla nas takim towarem eksportowym, jak wina dla Południowców. Można analizować ich aromaty, dyskutować nad tym, w którym roku lepiej smakowały i do jakich potraw najlepiej pasują. Zanim pogrążymy się w narzekaniu, proponuję jednak poszukać tych białych kruków na lokalnych targowiskach i w ekosklepach. Robią się modne i coraz łatwiej je wyśledzić. Poniżej kilka przykładów:

Soczyste i kwaskowate papierówki nadają się na dżemy i musy.

Duże owoce szarej renety można suszyć albo pokroić do szarlotki.

Słodkie koksy jedzmy na surowo albo w cieście.

Twarda antonówka o głębokim smaku posłuży do produkcji soków i jako dodatek do dań wytrawnych.

Kosztele są bardzo słodkie i delikatne, najlepiej jeść je na świeżo, od razu.

Kronselskie o tłustej skórce dodawajcie do deserów i dżemów.

Soczyste owoce grafsztynka można przerobić na przetwory albo szybko zjeść.

To tylko część bogactwa. Możemy wam tylko radzić, smakować, szukać i rozmawiać z sadownikami.

No Comments Yet

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.