Polecamy wycieczkę śladem klifów i plaż oraz przedziwnej architektury. Po drodze najecie się do woli naleśników i owoców morza, popijając cydrem. Tak właśnie wygląda Północna Francja.
Tekst: Joanna Zaguła
Zdjęcia: Joanna Zaguła, Michał Głowacki
Jak zwykle planowanie urlopu zaczęło się już zimą, bo przecież czymś trzeba zająć umęczone mrozem i ciemnością umysły. Wymyśliliśmy, że pojedziemy do Francji, bo poprzedni wyjazd był do Włoch, gdzie ja próbowałam się posługiwać językiem miejscowych. Tym razem przewodnikiem więc miał być dla równowagi mój chłopak, władający francuskim w stopniu, który uznaliśmy za zadowalający. Potem doprecyzowaliśmy cel podróży, którym stała się północ Francji, dokooptowaliśmy do wycieczki moich znajomych i skupiliśmy się na opracowaniu dokładnej trasy. Myślenia i negocjacji było przy tym co niemiara, bo każdy chciał zobaczyć tysiąc miejsc, a całość wyjazdu miała nam zająć tylko tydzień. Zrezygnowaliśmy z Nantes i kilku uroczych wysp i zdecydowaliśmy się na lot do Paryża, a potem objazd Normandii i Bretanii z powrotem przez Rennes i wylotem do Polski również z Paryża.
Dzielę się naszym planem wycieczki, dlatego, że widzieliśmy mnóstwo pięknych miejsc, ale oszczędzę wam (przynajmniej większości) opisów naszego sposobu przemieszczania się. Oczywiste jest bowiem to, że nie przemyśleliśmy tego najlepiej. Myślenie o przejazdach, planowanie i ich organizacja zajęła nam większość czasu podczas posiłków i w czasie samego przemieszczania się. Jeśli więc ktoś chciałby pojechać naszym szlakiem, to polecam albo wynająć samochód, albo przeznaczyć na ten rajd dwa razy więcej czasu.
Zaczęliśmy od Paryża. Dla nikogo z nas nie była to pierwsza wizyta w tym mieście, dlatego darowaliśmy sobie Luwr, Chaps-Élysées, Montmartre i inne tego typu atrakcje. Widok rozświetlonej wieży Eiffla załatwiliśmy pierwszego wieczora, a kolejnego dnia postawiliśmy tym razem na… przedziwną architekturę. Na pierwszy ogień poszło Orgues de Flandre, osiedle w XIX dzielnicy po polsku znane pod niepokojącą nazwą Organy Flandrii. To projekt Martina Van Treka wzniesiony w latach 80. Spośród 15-piętrowych bloków wyróżnia się kilka wyższych drapaczy chmur, z których największy ma 38 pięter. Ale nie tylko pnące się w górę wieżowce robią tu wrażenie. Są też kręte schody, tarasowe ogrody, gięte elewacje. Byliśmy pod wielkim wrażeniem, dopóki nie zobaczyliśmy następnej atrakcji, jaką sobie zaplanowaliśmy – osiedla Noisy-le-Grand.
To podparyska gmina, do której dojeżdża kolejka RER. Nie ma ona jednak nic wspólnego z uroczym miasteczkiem. Jest to bowiem zespół monumentalnych budynków składających się w przedziwną, mroczną i przytłaczającą dzielnicę. Smaku całej wyprawie dodaje to, że jest to właściwie getto, zamieszkałe w większości przez osoby – by tak rzec – podejrzanej konduity. Przeszliśmy się po okolicach centrum handlowego i po jego obskurnym parkingu z żebrowanymi piętrami i obok sztucznego jeziorka, ale bezsprzecznie dwa najciekawsze miejsca w okolicy to Arena Picassa i Przestrzenie Abraxa, nazwane na cześć perskiego bóstwa i tak samo dla mnie straszne i niezrozumiałe. Osiedle to miało sprzyjać integracji mieszkańców, a wygląda tak majestatycznie i mrocznie, że samo przebywanie tam przez kilkanaście minut doprowadziło mnie na skraj histerii. Arena Picassa jest dużo przyjemniejsza. Całe Noisy-le-Grand to jednak miejsce o wysokiej przestępczości, gdzie biała dziewczyna z aparatem nie czuje się specjalnie pewnie. Obie inwestycje powstały w latach 80. i wydawało mi się, że od tego czasu nikt tam nie sprzątał, co jeszcze potęguje poczucie lęku. Wróciliśmy więc do Paryża, by coś zjeść, spotkać się ze znajomymi, kupić koszulkę Paris Saint-Germain i zajrzeć do biblioteki Mitteranda. To ostatnia już na naszej trasie przedziwna paryska budowla. Na jej dziedzińcu rośnie najprawdziwszy las starych wielkich sosen. I udaliśmy się do naszego pięknego apartamentu przy pełnej świetnych knajp Rue Oberkampf. A potem szybko poszliśmy spać, bo kolejnego dnia trzeba było wstać przed 7.
Udało nam się wstać i zdążyć na autobus, który zawiózł nas do Etretat. To miasteczko słynące ze zjawiskowych klifów, pełne turystycznych (choć bardzo ładnych) sklepików z lokalnymi wyrobami. Zjedliśmy tam pierwsze gryczane naleśniki crepes podczas tej wycieczki. Moje były pyszne – z przegrzebkami i szyjkami rakowymi. Polecam lokalny bar przy ulicy Adolphe Boissaye, gdzie do tych dań wypiliśmy jeszcze tradycyjny mętny cydr z glinianych dzbanków. I zanim zapadł zmrok, dojechaliśmy jeszcze do Honfleur, uroczego portowego miasteczka, gdzie na nadbrzeżu stoi staroświecka karuzela, w starych kamiennych domkach znajdują się sklepy z cukierkami i galerie sztuki. Spędziliśmy tam tylko wieczór i poranek następnego dnia, więc nie zdążyliśmy skorzystać z dobrodziejstwa tamtejszego targu rybnego.
Z Honfleur mieliśmy się do dostać do Ouistreham, co oznaczało drogę przez małe normandzkie miejscowości. W deszczowej aurze wszechobecna zieleń nabrała jeszcze większej intensywności, a niezadowolone krowy na pastwiskach za kamiennymi płotkami chowały się w pobliżu obór. Czułam się tam zupełnie jak w Wielkiej Brytanii. Po drodze zahaczyliśmy o Caen, gdzie – jak ktoś ma czas – może zwiedzić fortece Wilhelma Zdobywcy.
Z Ouistreham już niedaleko jest na słynną plażę Omaha, gdzie odbywało się lądowanie aliantów w Normandii. My jednak zostaliśmy na innej plaży, równie szerokiej, ale pozbawionej pomników i śladów wojny. Pijąc belgijskie piwo, zbierając muszle i brodząc w ciepłej wodzie Kanału La Manche. Potem przejechaliśmy się diabelskim młynem, oglądając z lotu ptaka całą okolicę i zjedliśmy świetną rybę w nadmorskiej restauracji. Doświadczenie pobytu w tym kurorciku było nader urocze i brakowało mi tam tylko turystów z początku wieku całych w koronkach, kryjących się przed słońcem pod białymi parasolkami.
Następnym punktem na mapie było dla nas Mont Saint-Michel. Muszę powiedzieć, że byłam pod ogromnym wrażeniem organizacji ruchu turystycznego w tym miejscu, które figuruje na pierwszym miejscu na liście atrakcji Francji w przewodniku Lonley Planet. Do samego Mont Saint-Michel nie można oczywiście wjechać samochodem. Ale dosłownie co chwilę z wielkiego parkingu, gdzie wszyscy zostawiają samochodu podjeżdżają darmowe autobusy, które was tam zawiozą. Ja jednak polecam w tę stronę przejść się pieszo te kilka kilometrów, by podziwiać widok na twierdzę. A już z powrotem przyda się wam transport, bo możecie być zmęczeni chodzeniem po stromych stopniach miasteczka. Polecam jednak wspiąć się jak najwyżej, żeby mieć widok na rozciągające się po horyzont błotne pola odsłaniane przez morskie odpływy.
Stamtąd (łapiąc po drodze trzy różne autostopy) przemieściliśmy się do Saint-Malo, gdzie spędziliśmy dwa kolejne dni, jeżdżąc rowerami po okolicy, patrząc z zazdrością na surferów, jedząc lunche na plaży (uwaga na mewy, które kradną chleb nawet z ręki) i zajadając się owocami morza w lokalnej „stolicy ostryg”, czyli Cancale. Jeśli marzy się wam kąpiel w morzu, to lepiej sprawdźcie tabelę przypływów i odpływów, żeby się nie okazało, że tego dnia akurat morze jest w tej zatoce zupełnie nieobecne… Szkoda nam było wyjeżdżać z tego eleganckiego kurortu otoczonego ślicznymi kamiennymi wioseczkami i spektakularnymi plażami, z którymi konkurowały jeszcze bardziej imponujące klify. Ale przed nami było jeszcze Rennes.
W tym mieście obiecaliśmy sobie żyć po miejsku. Żadnych plaż i rowerów, tylko trochę sklepów z dobrymi ciuchami, dizajnem i ekologicznymi kosmetykami, zakupy w lokalnej hali targowej, cudowna kolacja i wieczorny drink. Wszystko to udało się nam nad wyraz dobrze. A w dodatku było nam przemiło przemieszczać wąskimi średniowiecznymi uliczkami centrum, przy których stoją chylące się lekko ku upadkowi, ale bardzo urocze szachulcowe kamienice. I to był ostatni przystanek na trasie. Potem czekał nas jeszcze przejazd TGV (co za prędkość!) i lot do Polski. I muszę powiedzieć, że – choć nie wykąpałam się w morze i na pewno nie odpoczęłam – to był to bardzo smaczny i piękny wyjazd.