Zamiast iść do kina na „365 dni”, idźcie do biblioteki. Jest bowiem i lepsza literatura erotyczna. Witkacy, Kundera i Leśmian potrafią spowodować nagły wzrost ciśnienia.
Tekst: Joanna Zaguła
Na fali sukcesu komercyjnego „50 twarzy Greya” półki naszych księgarń zalewa cały potok wydawnictw określanych jako „polski Grey” albo po prostu klasyfikowanych jako literatura erotyczna na czele z tytułem „365 dni”, który święci ostatnio triumfy popularności ze względu na premierę ekranizacji.
Jeśli nie chce się wyjść na cnotkę, głupio jest krytykować tę modę. No bo właściwie fajnie, że w przestrzeni publicznej głośno mówi się o seksie. Co więcej – to literatura najczęściej adresowana do kobiet, a więc to kobiety zaczynają mówić głośno o tym, że seks je interesuje, że kręci je czytanie o nim. A jednak coś jest nie tak. Bo od literatury erotycznej, by jej nie dyskryminować, oczekiwałabym także, że będzie jednak dobrą literaturą. Czego o wielu z tych książek powiedzieć nie można. Jeszcze gorszym zarzutem może zaś być to, że wpisują się one w schematy kultury gwałtu, przedstawiając kobiety w sposób – lekko mówiąc – przedmiotowy, a nie uciekając nawet od autentycznych scen gwałtu, które nie są nawet w jakikolwiek sposób negatywnie oceniane.
Smutno, przykro, a nawet złość się we mnie wzbiera. Ale nie od dziś wiadomo, że na takie frustracje dobrze działa odrobina przyjemnej erotyki. I tę znajdziemy w literaturze, choć ja znalazłam ją raczej w pozycjach sprzed lat.
Pierwsza klasyczna lektura pochodzi aż z XVIII wieku. To „Pamiętniki Fanny Hill”, które wiele dziewczyn czytało pod kołdrą z wypiekami na twarzy. Ta relacja z życia kurtyzany i jej opis miłosnych zabaw tak nas do dzisiaj interesują.
Namiętna i wyzwolona jest Anaïs Nin w swoim dzienniku, opisując bez zbędnej pruderii swoje przygody erotyczne, a Milan Kundera w „Nieznośnej lekkości bytu” zawiera takie sceny seksu, które sprawiają, że myśli odlatują gdzieś daleko od pracy. I choć dziś nie są bardzo szokujące, to jednak obrazowe i pięknie napisane.
Niezwykle erotyczne jest dla mnie „Pożegnanie jesieni” Witkacego. Napięcie między bohaterami wzrasta i buzuje od samego początku, by autor z czasem dawał mu ujście w zaskakująco perwersyjnych scenach zbliżeń, opisanych jednak językiem tak przeestetyzowanym, że nie ma tu mowy o porno.
I w końcu nawet poezja potrafi podniecać. Na przykład „W malinowym chruśniaku” Leśmiana ma w sobie atmosferę upalnego lata i niemal widzimy spocone ciała kochanków schowanych przed wzrokiem ciekawskich gdzieś w ogrodzie.