Rewolucja przemysłowa opowiedziana z perspektywy prostych ludzi. Brzmi jak kompletna nuda? Nic bardziej mylnego! Powieść „Zbroja światła” Kena Folletta to historia, od której trudno się oderwać.
Tekst: Sylwia Skorstad
Jest rok 1792. Sal Clitheroe, robotnica rolna w majątku pana Riddicka, traci męża w paskudnym wypadku spowodowanym przez dziedzica. Pieniądze, jakie dostaje za przędzenie wełny, nie wystarczą na utrzymanie jej i syna, a na odszkodowanie czy zapomogę nie może liczyć. Dziedzic godzi się jednak przyjąć jej sześcioletniego chłopca na służbę do dworu. Wdowa jest załamana utratą obu członków rodziny, ale wysyła małego Kita do pracy, by przynajmniej dostawał na dworze jedzenie. Przez jakiś czas wszystko układa się pomyślnie, dzięki pomocy innych parobków dziecko uczy się nowych obowiązków. Kiedy jednak i ono zostaje ranne w wypadku spowodowanym przez lekkomyślność Riddicka, Sal jest na skraju wytrzymałości. Podczas rozmowy z aroganckim paniczem powala go na ziemię jednym uderzeniem pięści. Za karę zostaje wraz z synem wyrzucona ze wsi. Postanawia się przeprowadzić do znajdującego się w pobliżu miasta Kingsbridge. Wkrótce ona i Kit znajdują pracę w mechanicznej przędzarni. Rozpoczyna się nowa era, nie tylko dla nich. To czas, w którym maszyny zmieniają oblicze Wielkiej Brytanii oraz całego kontynentu w stopniu tak samo znaczącym, jak wojny.
Na co robotnikowi wykład o Układzie Słonecznym?
„Zbroja światła” to zakończenie serii książek opowiadających o historii w fascynujący sposób. Jedną z jej największych zalet są bohaterowie. Follett tworzy czarne charaktery w taki sposób, że czytelnik ma ochotę osobiście im przyłożyć, a potem jeszcze sprzedać kilka kopniaków. Radny i sędzia Kingsbridge w jednej osobie to jeden z przykładów. Jest skąpy, wyrachowany, bezduszny i nikczemny. Ludzie o słabszej od niego pozycji społecznej, tacy jak na przykład Sal, Kit, tkacz Spade albo córka biskupa Elsie, nie mieliby w starciu z nim żadnych szans, gdyby nie zdecydowali się działać wspólnie.
Problem w tym, że wspólne działanie nie jest czymś, co rząd Wielkiej Brytanii pochwala. Europa spogląda z przerażeniem na to, co stało się we Francji, gdzie prości ludzie zbuntowali się przeciwko możnym. Wszyscy obawiają się rewolucji, ale zamiast wprowadzać reformy ułatwiające niezamożnym obywatelom życie, stosują drakońskie kary. Robotnikom nie wolno się zrzeszać, a nawet rozmawiać o swoich powodach do niezadowolenia, drobne kradzieże są karane śmiercią, a druk ulotek nawołujących do zebrań ciężką chłostą. Aby poprawić swój los, ludzie niemający realnej władzy muszą sprytnie obchodzić system. Organizują na przykład wykład o Układzie Słonecznym albo prześmiewczy odczyt broszury nawołującej robotników do pokory wobec właścicieli.
Dla współczesnego czytelnika, który za normę uważa ośmiogodzinny dzień pracy, prawo do urlopu, świadczenia chorobowego i emerytury, wolność zrzeszania się oraz strajku, „Zbroja światła” może być przypomnieniem, że wszystkie te prawa zostały przez kogoś wywalczone, a poprzednie pokolenia zapłaciły za tę walkę wysoką cenę.
Wybierz swojego superbohatera
Tak samo łatwo jak znielubić czarne charaktery, łatwo jest w książkach Folletta polubić pozytywne postacie. W tej powieści jest ich tyle, że trudno zdecydować, kto zostanie ulubionym. Czy będzie to beznadziejnie zakochany w trzpiotowatej sąsiadce przedsiębiorca Amos? A może prowadząca wraz z nim szkółkę niedzielną rozsądna Elsie? Do wyboru jest też zawsze sprawiedliwy, a jednocześnie mający romans z żoną biskupa Spade, niezłomna Sal, bystry Kit albo kochająca róże (i przystojnego tkacza) Arabella.
Każde z nich jest zadziwiająco podobne do nas samych. Ma ukryte pragnienia, tajemnice, namiętności i marzenia. Nikt nie jest idealny, ale gdy nadchodzi moment dokonania wyboru, stara się robić to, co słuszne. Nawet wtedy, kiedy nie mieści się to w granicach prawa lub norm społecznych. Bo co tu dużo mówić, świat dookoła zdaje się szalony.
Ken Follett, „Zbroja światła”, Wydawnictwo Albatros