Napisać, że to miasto kontrastów – to brzmi sztampowo. Ale to miasto naprawdę was oszołomi, zaskoczy, przytłoczy i olśni. Hongkong jest dziwny, ale wspaniały.
Tekst: Joanna Zaguła
Zdjęcia: Joanna Zaguła, Michał Głowacki
Zaczęło się od marzenia o hipernowoczensym mieście w dżungli, w dżungli na górzystej wyspie nad oceanem. To miasto jest jednocześnie bardzo bogate i bardzo ciężko się w nim żyje. Jest wielkie, wysokie, gęste, ze szkła i betonu, ale też pachnie ziołami, naftaliną i zepsutym mięsem. Jest chińskie i europejskie zarazem. Tak sobie wyobrażaliśmy Hongkong już od lat. Oczekiwania urosły niebotycznie. I wiecie co – Hongkong nas nie rozczarował.
Bilety oczywiście nie są zawrotnie tanie, ale wcale nie trudno jest trafić na dobra okazję i kupić takie w naprawdę luksusowych liniach lotniczych. Z lotniska do miasta zawiezie was wygodny autobus, który – jak zresztą wszystkie tutejsze autobusy – ma dość gęsto rozmieszczone przystanki. Droga będzie trwała tak z pół godziny. Więc zanim z niego wysiądziecie, chcę jeszcze powiedzieć kilka podstawowych rzeczy. Hongkong będący historycznie częścią Chin od końca XIX wieku przeszedł w ręce Brytyjczyków. Początkowo w wyniku przegranej wojny, a potem swoistej dzierżawy, która trwała aż do 1997 roku. W umowie, która kończyła ten układ, Chiny zobowiązały się dać temu miastu sporą autonomię aż do 2047 roku. Lecz już teraz komunistyczny rząd zaczyna ingerować w sprawy wewnętrzne Hongkongu, a rok 2047 wcale nie wydaje się zbyt odległy. Dlatego młodzi ludzie się buntują. Nie są wychowani w kulcie komunistycznej, totalitarnej władzy i nie wyobrażają sobie utraty wolności, która jest dla nich naturalna. Dlatego od wielu miesięcy trwają tu dość ostre zamieszki, wynikające ze strać protestujących z prochińską policją. Będąc w Hongkongu w najbliższym czasiem, na pewno poczujecie w mieście atmosferę rewolty. Na ulicach jest sporo napisów, bastion protestujących, czyli Politechnika wygląda jak plac bitwy, obiekty rządowe i posterunki policji otoczone są wysokimi barykadami. Można spotkać uzbrojone oddziały policji i przez przypadek znaleźć się w centrum protestu. Jeśli jednak nie szukacie przygód i szybko się oddalicie, będziecie bezpieczni. Starcia zdarzają się wciąż w podobnych rejonach i zawsze wieczorami. Wystarczy to śledzić i nie pchać się do centrum wydarzeń.
Ważne na początku jest też to, że od kwietnia do września panuje tu pora deszczowa oraz to, że Hongkong leży na półwyspie i wyspach. Zabudowa zajmuje tylko niewielką ich część – głównie na półwyspie Kowloon i wyspie Hong Kong Island. A jest to zabudowa niesamowicie gęsta i wysoka. To dlatego, że reszta terytorium jest na tyle górzysta, że trudno tam cokolwiek zbudować, a zapotrzebowanie na mieszkania jest ogromne. Stąd ten wyjątkowy rodzaj architektury, który tu spotkacie.
Pierwszy dzień dajcie sobie na rozruszanie. Te wieżowce najpewniej was przytłoczą, zaś tutejszy ruch uliczny może wprowadzić w konfuzję. Nie jest tu jak w typowym azjatyckim mieście, bo więcej zobaczycie samochodów niż skuterów, ulice są szerokie i mocno oznakowane, światła obowiązują i istnieje dość dobrze zorganizowany transport publiczny. Jednak największą przeszkodą jest wielopiętrowość skrzyżowań. Tu bowiem wszystko dzieje się na wielu poziomach. Przeciętny budynek mieszkalny ma tak z 30 pięter, a przejścia dla pieszych częściej niż w formie zebry występują w formie wiaduktów i kładek. A właściwie nadziemnych korytarzy. Nie myślcie, że to po prostu przejście z prawa na lewo. Nie, takie przejścia mają kilka różnych wejść, mają swoje odnogi i poziomy. Wielokrotnie, zamiast na drugą stronę ulicy, trafialiśmy w środek galerii handlowej, z której długo nie mogliśmy wyjść, a w końcu wychodziliśmy na jakimś przystanku autobusowym, zupełnie nie tam, gdzie chcieliśmy być. Możecie tu też skorzystać z publicznego ruchomego chodnika (oczywiście nadziemnego). Biegnie on z dołu na górę w dzielnicy Central.
Ale kiedy już się przyzwyczaicie do tego szaleństwo, pokochacie to miasto. Bo te wysokościowce nie wszędzie są ze stali i szkła. Takie to tylko w dzielnicy rządowej. Reszta jest betonowa, część kolorowo pomalowana, większość trochę zaniedbana.
To nie jest miasto ze snu, tylko miasto, w którym się żyje. Nie żyje się może łatwo, ale Hongkong stara się, by było jak najlepiej. Cały zbudowany jest z uwzględnieniem zasad feng-shui, niektóre budynki mają nawet specjalne dziury na przelot energii. Wszędzie są czyste i darmowe publiczne toalety, kartą do kupowania biletów miejskich (Octopus) zapłacicie też w wielu sklepach, w dobrze utrzymanych parkach mnóstwo ludzi biega, ćwiczy tai-chi czy po prostu się relaksuje, jest nawet zadbana plaża. A przy niej tani market zamiast ekskluzywnych knajp. Na terytorium Hongkongu leży też kilka parków narodowych, do których warto się wybrać, by pokąpać się w zieleni. Ale nawet w ramach miasta można wejść na szczyt Victoria’s Peek wygodną – choć bardzo stromą – asfaltową drogą. Widoki są warte tej wspinaczki, a sama wycieczka jest o tyle interesująca, że wciąż widać i zieloną dżunglę, i wyrastające z niej super wieżowce.
Natura i cywilizacja to nie jedyny tutejszy kontrast. Wystarczy przejść się z dzielnicy centralnej, gdzie pełno butików Diora, Gucci czy Cartier o kilka przecznic dalej, by wpaść na tradycyjny targ z żywym drobiem, klatkami pełnymi żywych żab i wyborem tysiąca dziwnych warzyw. Kilka metrów dalej znajdziecie sklepy z tradycyjną medycyną chińską, gdzie kupicie zasuszone… wszystko. Koniki morskie, rogi jakichś zwierząt, kaczki z głową, ryby w całości, setki rodzajów grzybów. Te znajdziecie głównie na wyspie.
A gdy przeniesiecie się na Kowloon, kontrastować będą ze sobą dość brudne i dziwne bary z makaronem i zatłoczone ulice targowe w centrum przemysłu tekstylnego z nowoczesnymi modnymi kawiarniami i dizajnerskimi sklepami. Polecam szczególnie okolicę pomiędzy ulicami Nam Cheong Street i Cheung Sha Wam Road. Znajdziecie tam kilka kawiarni z super kawą i europejskimi śniadaniami, np. Cafe Sausalito, sklepy z eko kosmetykami, sklepy rzemieślnicze z wyrobami kaletniczymi i bazar z tkaninami. Odbijcie też do sklepów ze streetwearem (REACH) czy z dizajnem (How Dept czy Midway), księgarni (Book B) i do centrum artystycznego, gdzie znajdują się warsztaty młodych twórców w dawnym budynku klubu jeździeckiego – Jokey Club Arts Center. A wieczorem obejrzyjcie neony na Mong Koku. Następnego dnia zaś przejdźcie się nad zatokę Victoria’s Bay, by w spokoju podziwiać skyline wieżowców na wyspie po jej drugiej stronie.
Jeśli macie ochotę na wycieczki w kolorowe miejsca z dala od głównych szlaków, proponuję wam kierować się śladami instagramerów, których jest tu pełno. Mają oni tu też swoje ulubione sporty. Jeden z nich to tęczowe osiedle Choi Hung Estate. Nie tylko po to, żeby zrobić tu zdjęcie na uroczym boisku (uwaga, jest nad parkingiem, niełatwo je znaleźć), ale też przyjrzeć się, ile tu ludzi! W drugim miejscu z resztą jest ich chyba jeszcze więcej. To Instagram Pier, czyli Western District Public Cargo Working Area. To nabrzeże pełne kolorowych kontenerów, palet, boi i innych rzeczy, które świetnie wyglądają na zdjęciach, choć wcale nie po to zostały tu ustawione.
A gdzie mamy cos zjeść? – zapytacie. Oczywiście, jedzenie jest przecież bardzo ważne. Bardzo dobrze można zjeść w… marketach Seven Eleven. Tamtejsze onigiri są lepsze niż takie w najlepszych barach w Polsce, są tam dość tanie lokalne piwa i wielki wybór mrożonych herbat oraz przedziwnych chipsów, jak te zrobione z suszonej mątwy (nie o smaku, ale po prostu z kawałka mątwy). Na śniadanie zjedzcie zupę, jak miejscowi albo maślaną bułeczkę pineapple bun z jajecznicą. Takie tradycyjne znajdziecie na przykład w sieci Lucky Star. Oczywiście warto próbować też ulicznego jedzenia. Smażone warzywa i tofu to zawsze trafiony wybór, ale ja polecam prażone przepiórcze jajka i napój kokosowy z mlekiem skondensowanym. Obie rzeczy znajdziecie, idąc z Cheung Sha Wam Road do Jockey Club Arts Center. Absolutnie najlepszym doświadczeniem była jednak wizyta w restauracji One Dim Sum. To lokal, który podobno znajduje się na gwiazdkowej liście przewodnika Michellin, a jest tam tanio jak w każdym bistro. Najważniejsze jest jednak to, że zjecie tam pysznie i tradycyjnie. Dostaniecie koszyki z pierożkami i innymi cudami na parze, do tego sosy, gotowane warzywa i niekończąca się dolewkę herbaty. A wszystko zamawia się w śmieszny sposób na karteczce niczym kupon totolotka.
Mogłabym nie tylko o tym mieście jeszcze dużo pisać, ale i wielokrotnie tam wracać. Bo jest tam jeszcze tyle do zobaczenia, bo Hongkong nie jest podobny do żadnego innego, miejsca, które widziałam.