Prezentujemy nasze ulubione filmy o romantycznej miłości. Przejmująco szczere, smutne, ale też mądre, dowcipne i nawet niektóre z happy endem.

Tekst: Joanna Zaguła

Pocztówka, Polona

Nie cierpię „Pamiętnika”, niewiele rzeczy znudziło mnie w życiu tak bardzo, jak „Przeminęło z wiatrem”, wielokrotnie spierałam się ze znajomymi, nie rozumiejąc, co ludziom się podoba w „La La Land”, a „Casablanca” to dla mnie po prostu popis klasycznego hollywoodzkiego aktorstwa. Ale kocham filmy o miłości, łatwo płaczę, głośno się śmieję i lubię utożsamiać się z wszystkimi porzuconymi, oszukanymi i niekochanymi. Lubię dowcipne brytyjskie komedie i te amerykańskie, które wyciskają łzy. Ale, kiedy myślę o filmach o miłości, takich, które naprawdę można nazwać filmami o uczuciach, to przychodzą mi na myśl zupełnie inne tytuły. Nie zawsze wesołe. Takie, które dadzą wam poczucie, że te wszystkie nieudane randki i ostygłe emocje, te wszystkie ekscytacje, dreszcze i nieprzespane noce dotyczą nie tylko was.

„Co się wydarzyło w Madison County” to chyba jeden z najbardziej przejmujących filmów, jakie widziałam. Ona – żona i matka, on jest tu tylko przejazdem. Spędzają ze sobą kilka wolnych dni, by potem się rozstać. Ale rozstania tak rozrywającego serce jeszcze w kinie nie widziałam. Takiego, które zaciska dłonie w pięść.

„Niewinni czarodzieje” udowadniają, że to nie Tinder zrobił z nas cynicznych graczy. Warszawa jeszcze w ruinach, zaraz po wojnie, przesycona jazzem i melancholią. Spotykają się w niej Pelagia i Bazylii, by spędzić razem noc, udowadniając sobie nawzajem, które z nich jest bardziej zdystansowane i mniej romantyczne. By potem rozstać się z żalem. A może właśnie zupełnie beznamiętnie. Nie wiadomo.

„Jeden dzień” to żadne arcydzieło, ale ładnie nakręcony film, który fajnie opowiada o tym, że miłość nie musi być zawsze od pierwszego wejrzenia.

„Moulin Rouge”, czyli ten jeden wyjątek, który czyni regułę. Chciałam bowiem pokazać filmy mówiące o miłości realistycznie, a nie ma nic mniej realistycznego niż aria wyśpiewana na dachu paryskiego kabaretu w kształcie słonia. Ale uwielbiam ten film, bo jest uroczy i dowcipny, co łagodzi patos wątku romantycznego. Zresztą kto, by nie chciał być kochany tak na zabój, jak jego bohaterka.

„Jak być kochaną” z kolei właśnie świetnie opowiada o miłości bez wzajemności. O tym, że doprowadza do desperacji, upokarza, zabija, a my wciąż jej chcemy. Bo to jednak miłość, nie można jej tak po prostu skończyć.

„Duma i uprzedzenie” zaś pokazuje ją z nieco innej strony. Tutaj do miłości trzeba dorosnąć. Najpierw przychodzi emancypacja, dojrzałość, a dopiero potem świadomość, że i miłość nie jest wcale takim szalonym i głupim pomysłem. I to też jest piękne i wzniosłe, nie tylko takie niepohamowane wzloty serca.

„Była sobie dziewczyna” jest o miłości wczesnej, dziewczęcej. Taka miłość czasem jest ślepa, czasem naiwna, czasem boli. Ale to nie znaczy, że jest bezwartościowa. To piękny składnik dojrzewania, barwne wspomnienia i lekcje życia.

„Tamte dni, tamte noce” to kolejny młodzieńczy dramat. Tutaj najpierw jest sporo niedopowiedzeń i nieśmiałości, które przerodzą się w czułość i namiętność. Ta miłość też skończy się rozczarowaniem. Ale cieszy nas cudowna sceneria filmu i mądrze zarysowane relacje z rodzicami bohatera.

„Annie Hall” zajmuje w moim rankingu zawsze miejsce na podium. Bo choć to film raczej lekki, to jego zakończenie przekazuje jedną z największych i powalających w swej szczerości prawd o miłości. Miłość przemija. Możemy się lubić, podziwiać, szanować, możemy próbować do siebie wracać. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że to się musi udać.

No Comments Yet

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.