Wiele moich koleżanek nie uważa się za feministki, bo to przecież przesada… Ja z kolei nie rozumiem, dlaczego przesadą jest popieranie praw kobiet. Dlatego w przeddzień naszego święta przypominam, co to znaczy być feministką i dlaczego wciąż warto tak o sobie mówić.
Tekst: Joanna Zaguła
Najlepiej byłoby zacząć od definicji, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. Ale niestety, żeby oddać sprawie sprawiedliwość, trzeba przyznać, że nie ma jednego feminizmu. To ruch społeczny, czy – jak kto woli – ideologia, istniejąca od wielu lat i rozwijająca się w różnych kierunkach. Niektóre jego przedstawicielki żywiołowo ze sobą polemizują. Ale, niezależnie od nurtu czy okresu, feminizm to ruch, który wyrasta z przekonania, że kobietom w społeczeństwie dzieje się krzywda i że stan ten należy zmienić. A właściwie, że zmienić go powinny same kobiety.
Pierwsza fala
Symbolicznym początkiem walki o prawa kobiet był Zjazd Kobiet w Seneca Falls w USA, w lipcu 1848 roku. Część jego uczestników podpisała deklarację (Declaration of Sentiments), w której zwrócono uwagę na to, że kobiety nie uczestniczą w życiu publicznym, nie mają możliwości zdobycia dobrego wykształcenia, że są dyskryminowane podczas spraw rozwodowych i że nie przyznano im praw wyborczych. Dzisiaj, w czasach, gdy każda z nas może wrzucić swój głos do urny albo sama zostać wybrana, wydaje nam się, że te postulaty to pieśń przeszłości. Statystyki wskazują jednak, że udział kobiet w polityce wciąż jest znacznie mniejszy niż mężczyzn (w polskim Sejmie stanowią na przykład jedynie 20% posłów).
Druga fala
Zastanawialiście się dlaczego tak jest? Otóż także dziś, prawie dwa wieki od kiedy nasze babki zaczęły walczyć o swoje prawa, wciąż rządzą nami głęboko zakorzenione przekonania na temat roli kobiety w społeczeństwie. I z takimi schematami, przekazywanymi podświadomie z pokolenia na pokolenie, starał się walczy feminizm drugiej fali. Jego przedstawicielka, Betty Friedan wydała książkę „Mistyka kobiecości”, w której pokazała, jak taki społecznie akceptowany wizerunek kobiety stwarza się w mediach. Z reklam i kolorowych czasopism płynie przekaz o tym, że kobieta musi zajmować się przede wszystkim rodziną, domem, być żoną i matką. A to dlatego, że taka jest jej naturalna powinność. Nie mówi się tego kobietom wprost, ale popularny i akceptowany jest właśnie taki jej obraz – idealnej pani domu. Jak bowiem pisała Simone de Beauvoir w „Drugiej płci”: „Kobiety nie da się bezpośrednio zmusić do rodzenia dzieci: wszystko, co można zrobić, to zamknąć ją w sytuacji, z której jedynym wyjściem będzie macierzyństwo, prawo lub obyczaje zmuszają ją do małżeństwa, zabraniają środków antykoncepcyjnych i przerywania ciąży, zakazują rozwodów.” Zarówno w latach 60. (czasach rozkwitu myśli feminizmu drugiej fali), jak i teraz, prawo najczęściej nie zabrania już kobietom kształcić się, uczestniczyć w życiu publicznym i głosować w wyborach. Przyczyną krzywdy są oczekiwania społeczne.
Dzisiaj – co jeszcze bardziej niepokojące – mamy do czynienia z ruchem odwrotnym. W Polsce oczekiwania wobec kobiet zaczynają realnie wpływać na prawodawców. To oni bowiem decydują o tym, kiedy kobieta może przerwać ciążę, to oni są odpowiedzialni za to, czy otrzyma świadczenia społeczne na swoje chore dziecko oraz oni decydują o tym, czy może poślubić osobę, którą kocha.
Czy jest po co krzyczeć?
Tegoroczna manifa – czyli demonstracja przemierzająca ulice polskich miast w okolicach Dnia Kobiet – szła pod hasłem „To my jesteśmy rewolucją”. Tak, oczywiście, same musimy o siebie walczyć, a nie przyjmować przywileje z męskich rąk, to ma sens. Ale dlaczego wciąż potrzebna nam rewolucja? Odpowiedzą nam hasła wypisane na transparentach. Było dużo o aborcji i o tym, że chcemy mieć kontrolę nad własnym ciałem, było o przemocy domowej i o tym, żeby w naszym kraju nie było na nią przyzwolenia. Było o edukacji seksualnej, o seksizmie i patriarchacie. To raczej ogólne pojęcia. Ale pomyślmy: niektórzy polscy politycy chcą, żeby kobiety rodziły dzieci pochodzące z gwałtu i nie liczą się z tym, że ciąża zagraża ich życiu. Żyjemy w kraju, w którym pojawiła się propozycja karania dopiero za drugi akt przemocy domowej i w którym, na co dzień spotykamy mężczyzn (i kobiety!), wygłaszających poglądy o tym, że miejsce kobiety jest w domu, przy dzieciach i tylko tam. W naszym kraju kobieta będąca w związku z inną kobietą boi się do tego przyznać w miejscu pracy, nie mówiąc już o tym, że nie może swojego związku zalegalizować. Rodzenie dzieci w polskich szpitalach często jest doświadczeniem poniżającym i bolesnym. To tylko najbardziej oczywiste z przykładów, ale wydaje mi się, że żądanie, by ta sytuacja uległa zmianie, nie jest przesadą. Więc nawet, gdy nie mogę krzyczeć, bo zaniemówiłam wskutek grypy i mimo że krzyczeć się wstydzę i nie lubię maszerować wśród tłumu, chodzę na manifę. Bo nadal jest o co walczyć.