Razem czy osobno – to kwestia  istotna z punktu widzenia przebiegu ewolucji i przetrwania gatunku człowieka. To  pytanie nie tylko o model życia, ale i o rozdźwięk między naturą a kulturą, a także między poszczególnymi kulturami. Nasza niezmiennie promuje związek monogamiczny, wyraźnie preferując je na tle innych rozwiązań. Związkiem rządzą trzy żywioły: namiętność, intymność i zaangażowanie, których proporcje decydują o jego jakości i perspektywach dalszego trwania.
Dzieci ewolucji
Ci, którzy twierdzą, że monogamia jest sprzeczna z naturą, ograniczają się tylko do części prawdy. Związki na całe życie znane są w świecie pozbawionym wpływów ludzkiej kultury – wśród zwierząt. Uważa się, że związki trwałe lub nawet na całe życie tworzą łabędzie, bociany, gołębie. Stuprocentowa i jakże przemawiająca do wyobraźni monogamia występuje u przedstawicieli gatunku o nazwie diplozoon paradoxum, które pasożytują w skrzelach ryb słodkowodnych. Samiec i samica spotykają się w młodym wieku, a ich ciała się zrastają, przez co pozostają sobie wierne aż do śmierci.

Zapewne wspólnota pierwotna jako wczesne stadium organizacji społecznej człowieka, sprzyjająca promiskuityzmowi i per saldo prokreacji, jest w jednym z możliwych ujęć korzystna z punktu widzenia ewolucji, której „zależy” na przetrwaniu gatunku. Jednak już wówczas we wspólnocie pierwotnej kobieta z pewnością nie dałaby rady wychować dziecka bez pomocy mężczyzny. Natura musiała sprawić, by mężczyzna chciał z nią zostać na dłużej niż trwa sam akt poczęcia. Pierwotna kobieta musiała przyciągnąć czymś do siebie mężczyznę, by chciał z nią zostać i pomagać w wychowywaniu potomstwa. Tym czymś jest seks.

Dylemat ewolucji byłby więc taki: czy dla trwania gatunku korzystniejsza jest pozbawiona wszelkich ograniczeń prokreacja na zasadzie „każdy z każdym”, czy też – rezygnacja z części „okazji” na rzecz zapewnienia bezpieczeństwa kobiecie i jej potomstwu. Krótko mówiąc: pogłowie czy przeżywalność, ilość czy jakość.

Z defaultu

Wydaje się, że większość kultur, przynajmniej w czasach nowożytnych, wspiera ewolucję w jej dążeniach „jakościowych”. Czy nam się to podoba czy nie, jesteśmy zanurzeni w rzeczywistości, która promuje związek monogamiczny, wyraźnie preferując go na tle innych rozwiązań. Młodzieniec zbliżający się do trzydziestki wysłuchuje w życzeniach imieninowych niezmiennie: „żebyś się wreszcie ożenił”. Ciekawe, że mało kto w takich sytuacjach wyraża wolę: „obyś miał jak najwięcej kobiet”…. Mimo rewolucji kulturowej i seksualnej lat 60., mimo słabnącej w ostatnich dekadach roli kościołów chrześcijańskich w tworzeniu się składu zasad młodego pokolenia, mimo popularności ikony Bridget Jones – w naszej europejskiej kulturze nadal modelem „z defaultu”, czyli neutralnym i domyślnym, jest stały związek dwojga ludzi. Najlepiej małżeński.

Dlaczego dwoje ludzi decyduje się na to, by być razem?  O ile w początkowej fazie, gdy rozstrzyga się kwestia razem-czy-osobno, chłopak i dziewczyna (pozostańmy, dla uproszczenia, przy modelu hateroseksulanym, nic nie ujmując alternatywnym rozwiązaniom) nie zastanawiają się nad przyczynami, które skłaniają ich do podjęcia wspólnego życia, o tyle w późniejszych etapach pytanie to jest niezwykle istotne nie tylko jako zaczyn debaty o sensie poznawczym, ale i jako praktyczne narzędzie do obsługi skomplikowanych mechanizmów rządzących związkiem dwojga ludzi.  Zobaczmy, co na to specjaliści.

Składniki miłości, czyli jak się kochamy

Psychologia wskazuje na kilka elementów, na których opiera się siła miłości i trwanie związków. Ich proporcje i relacje kształtują się rozmaicie w poszczególnych latach trwania związku dwojga ludzi.
Trójczynnikowa teoria miłości Roberta Sternberga, amerykańskiego psychologa, uwzględnia trzy siły rządzące miłością: namiętność, intymność i zaangażowanie.

Intymność lub  bliskość jest tym wszystkim, co robimy i myślimy, by umocnić związek. Tu jest miejsce na zaufanie i zrozumienie, gotowość udzielenia i przyjęcia uczuciowego wsparcia, szacunek dla osoby partnera i troskę o jego bezpieczeństwo materialne i dobrostan psychiczny. Intymność rodzi się stopniowo wraz ze we wspólnym spędzaniem czasu. Początkom związku właściwa jest dość niska intymność, która stopniowo rośnie wraz z trwaniem związku i jeszcze wolniej opada po osiągnięciu swego maksimum. To bodaj najbardziej stabilny komponent miłości.

Drugim czynnikiem jest namiętność, czyli emocjonalne „wysokie C” – zarówno ze znakiem plus, jak i minus. Wbrew pierwszym skojarzeniom, namiętność otwiera przestrzeń nie tylko fizycznemu pożądaniu, ale i tęsknocie, zazdrości, niepokojowi. Stanom tym towarzyszy wyraźne dążenie do połączenia się z obiektem miłości –  do bliskości cielesnej i kontaktów seksualnych.  Często miłość utożsamiana jest z tym składnikiem miłości, podczas gdy tylko pierwszy etap zakochania ma właśnie jej oblicze. Wówczas namiętność jest bardzo silna i nie podlega świadomej kontroli. Bardzo szybko rośnie – i z podobną dynamiką opada. Warto podkreślić, że  spadek namiętności nie musi oznaczać kresu miłości i związku.

Trzeci czynnik – to zaangażowanie, zwane też zobowiązaniem. Nazywa on te działania, dzięki którym miłość przyobleka formę trwałego związku. To jedyny składnik miłości, który partnerzy mogą świadomie kontrolować. Od ich woli zależy, na ile zaangażują się w związek i czy chcą w nim pozostać. To również „logistyka miłości” – a więc małżeństwo, wspólne urządzanie mieszkania, plany. Wśród osób, które dobrze oceniają jakość swojego związku, zaangażowanie jest najsilniejszym spoiwem związku i jednocześnie najskuteczniejszym środkiem w podtrzymaniu miłosnego uczucia. Zaangażowanie stopniowo rośnie, a gdy zbliży się do maksimum, pozostaje na zbliżonym poziomie aż do końca trwania związku.

Sternberg wyróżnia sześć faz trwania związku. Najpierw jest faza namiętna, potem następują romantyczne początki. Dalej idą etapy: kompletnego związku, związku przyjacielskiego, związku pustego – i rozpad. Nie oznacza to bynajmniej, że każdy związek musi obyć pełny „cykl wegetacyjny”. Sztuką jest zatrzymać się w fazie związku kompletnego, choć i etap późniejszy daje duże szanse na ocalenie wspólnego życia.

Zakochanie, czyli motylki w brzuchu

Już na samym początku miłosnego zaangażowania zaczynają się rozwijać wszystkie trzy składniki miłości, przy czym najszybciej mknie w górę krzywa namiętności. Pojawią się oznaki charakterystyczne dla tej fazy związku. A więc najpierw tak zwane motylki w brzuchu. Zakochani zdają się żyć jedynie miłością, mogą nie jeść i nie pić, a jeśli się dobrze przypatrzyć, zasadniczo można dostrzec, że poruszają się kilka centymetrów nad ziemią… Jednak etap ten nie trwa wiecznie.  – Łaska Boska… – powiedziałby niejeden, wiedząc, że stan zakochania praktycznie uniemożliwia skuteczne wykonywanie czynności życiowych niezwiązanych z owym zakochaniem, niemniej jednak koniecznych do życia. Już Andrzej Morsztyn, dworski poeta epoki baroku, w sonecie „Do Trupa” dostrzegał podobieństwo między umarłym a zakochanym – czyli „umarłym dla świata”:

Leżysz zabity i jam też zabity,
Ty – strzałą śmierci, ja – strzałą miłości

Również w prozie roi się od mniej lub bardziej trafnych porównań fazy zakochania do śmierci, choroby, uzależnienia narkotycznego. Zakochanie w swej istocie jest egoistyczne i egotyczne: skoncentrowane na odczuciach, na „zakochanym ja”. Często ślepe i nierozsądne, nie trwa długo. Tak szybko wygasa i znika, jak się pojawiło. Można rzec  – donikąd znikąd. Właśnie – czy naprawdę znikąd? Co za tym stoi?

Chemia miłości

Faza zakochania, wzmocniona kulturowymi wzorcami miłości romantycznej, to swoisty prezent, jaki dale nam natura. Choć nie zawsze miło ujrzeć w sobie zwierza, trzeba przyznać pokornie, że na tym etapie zdecydowanie dominuje biologia. Jednak klucz do rozkoszy „odmiennych stanów świadomości”, jakie właściwe są  zakochaniu, nie jest darem bezinteresownym. W zamian za „motylki w brzuchu” natura spodziewa się od nas…  skutecznego wykonywania misji prokreacyjnej. Za romantycznym szałem stoi więc w części ewolucja, ta zaś opiera się na biochemii i chemii mózgu.

Co zatem dzieje się z organizmem w stanie zakochania? W tej fazie wręcz zalewa nas substancja chemiczna o wzorze C8-H11-N, czyli fenyloetyloamina, zwana popularnie narkotykiem miłości.  Produkowana jest w międzymózgowiu, a jej działanie przypomina reakcję organizmu na amfetaminę. Spojrzenie, dotyk, a nawet myśl o ukochanej czy ukochanym przyspiesza oddech, pobudza uczucia, nadaje blask oczom, a jednocześnie wywołuje uczucie błogości i ekstazy. Ponieważ fenyloetyloamina występuje w czekoladzie, nietrudno o uzależnienie się od tego przysmaku…

Do tego dochodzą feromony – których zasadniczo nikt nie widział, ale mówią o nich wszyscy, również specjaliści od marketingu. Wydzielane bezwiednie, mają być przekazywane z potem i oddechem , by informować potencjalną „zdobycz” o atrakcyjności partnera.

Za uczucie „porażenia“ miłością odpowiedzialne są norephetamina i dopamina – neuroprzekaźniki wydzielane ze zdwojoną energią w mózgu zakochanego. Odtąd partnerzy niemal nie muszą jeść, nie czują zmęczenia, nie doskwiera im brak snu.

Analogia narkotykowa zasadza się zaś na tym, że organizm przyzwyczaja się do wytwarzanej przez siebie dawki trzech substancji. Wskutek zwiększonej tolerancji organizmu odczucia i reakcje pierwszej fazy zakochania ulegają złagodzeniu lub wręcz wygasają. Wówczas wydzielają się substancje łagodzące „zjazd” po miłosnej euforii: przede wszystkim endorfina, której działanie przypomina nieco skutki zażycia morfiny. Endorfina jest wytwarzana tylko w obecności partnera i daje poczucie bezpieczeństwa, odgania złe myśli i napawa optymizmem. Dzięki tej substancji chemicznej związek dwojga ludzi  może trwać dalej – ale już w innej formie. Jeśli wówczas nie otworzy się kolejny etap, związek osiągnie swój kres.

Romantyczne początki, czyli mroczny przedmiot pożądania

Faza romantyczna również na ogół nie trwa długo. Rozbudzeni namiętnością partnerzy zaczynają częściej się spotykać, rozmawiać o ważnych dla siebie sprawach i lepiej się poznawać, czego efektem jest wzrost intymności. Motylki odlatują, ale pożądanie jeszcze nie wygasa.  Nawet jeśli przywiązywać dużą wagę do spraw ducha, wnętrza człowieka, astralnego braterstwa i kosmicznego porozumienia – nie sposób zaprzeczyć, że ogromną rolę również w tej fazie budowy związku odgrywa seksualność. Zapada decyzja kontynuacji związku, który w ten sposób osiąga fazę trzecią.

Związek kompletny, czyli duża stabilizacja

Faza związku kompletnego – to harmonijne połączenie trzech składników miłości. Wówczas  podejmujemy decyzję o wspólnym zamieszkaniu, zawarciu małżeństwa, trosce o związek. Jest to faza najbardziej zadowalająca dla partnerów, a także najbardziej nasycona emocjami. Osiągają oni najwyższy stopień intymności, a ich zaangażowanie jest bardzo silne.  Dobrze broni swych przyczółków namiętność, choć fascynacja erotyczna może słabnąć po pewnym czasie (rok, dwa…).  Są tacy, którzy powiadają, że prawdziwy seks, oparty nie tylko na fascynacji, ale i na dobrej znajomości reakcji i potrzeb drugiej osoby, zaczyna się po kilku latach, gdy padają przesądy, uprzedzenia i zahamowania – gdy rodzi się zaufanie i poczucie bezpieczeństwa w rękach partnera.  Wtedy być może dopiero rozkwita prawdziwa mechanika ciał, nieskażona chemia miłości i pełnia fizycznego pożądania.

Jest jednak i gorszy wariant dalszego rozwoju. Bywa, że po kilku latach pozostaje zbyt mało spoiwa w rejestrach namiętności. Może to oznaczać kres związku, jeśli seks był jedyną płaszczyzną porozumienia. Jeśli zaś jedną z kilku – warto zaakceptować to, że etap „motylków w brzuchu” na ogół się nie powtarza, a cielesna bliskość też ma swoje fazy i dynamikę. Jeśli jednak spadek namiętności jest zbyt duży, otwierają się drzwi ku fazie czwartej.

Faza związku przyjacielskiego, czyli dusz obcowanie

Jest pozbawiona składnika namiętności. Motylki odleciały, ciała niezbyt się przyciągają, a górę w związku bierze codzienny kierat: praca, dom, dzieci, zmęczenie i sen. Jeśli związek opierał się na seksie, można uznać, że miłość wygasła. Jednak na samej ekscytacji nie zbuduje się trwałego, głębokiego i satysfakcjonującego związku. Ludzie żyjący ze sobą chcieliby kochać i być kochani. Nie mniej istotne jest to, aby swojego partnera lubić – i się z nim zaprzyjaźnić. Zwykła sympatia – odczuwana wobec kogoś, z kim chce się spędzać czas, rozmawiać, wspólnie decydować o rzeczach ważnych i nieważnych – ma ogromne znaczenie w związku.  Przyjaźń wreszcie – czyli dusz obcowanie, poczucie nieuchwytnej bliskości – to nie mniej chyba od miłości istotny budulec związku. Miłość bez przyjaźni staje się zmysłowym pożądaniem. Przyjaźń i wzajemna sympatia bez pożądania – to z kolei częsta próba, przed którą stają związki po kilku latach. Wiele z nich właśnie wówczas, po 2, 4, 5 latach się rozpada. Niektórym udaje się przetrwać, przejściowo oparłszy swój zagrożony byt na innych wartościach.

Tymczasem dla wielu ludzi wejście w fazę związku przyjacielskiego oznacza najbardziej satysfakcjonujący okres. Ponieważ w fazie tej dominuje zaangażowanie, zależne od woli partnerów, jak i intymność, która po części również jest od niej zależna – trwanie tej fazy jest aktem woli obojga partnerów. Mogą się pojawić trudności z utrzymaniem intymności na wysokim poziomie, gdy słabnie wzajemne zaufanie, chęć udzielania pomocy i gotowość do jej przyjęcia. Jeśli nie uda się podtrzymać intymności, czyli wzajemnej  troski partnerów w szarej codzienności – związek przechodzi w ostatnią z faz.

Faza związku pustego, czyli niemal już posprzątane

Ochroną związku przed wkroczeniem w tę fazę jest intymność. Jedyną siłą spajająca związek na tym etapie jest zaangażowanie –  a więc akt woli partnerów.  Z tego względu trzeba się liczyć z możliwością, że któryś z partnerów zapragnie zmiany i zrezygnuje z utrzymywania  związku. Wiele osób powstrzymuje się jednak od ostatecznych rozwiązań, nawet jeśli status quo ich nie satysfakcjonuje. „Skoro trwam w tym związku tak długo, nie ma sensu nic zmieniać”. Innym spoiwem związku w fazie pustej jest potrzeba utrzymania samooceny na wysokim poziomie: „Skoro tak wybrałem, musiałem wybrać dobrze – inaczej byłbym niemądry”. Nie bez znaczenia dla trwania związku są dzieci, wspólny majątek, a także presja społeczna.

Główne niebezpieczeństwa, jakie mogą prowadzić ku fazie związku pustego  opisuje Bogdan Wojciszke w „Psychologii miłości”. Profesor Wojciszke, psycholog społeczny,  mówi o pułapce  dobroczynności, bezkonfliktowości, obowiązku i sprawiedliwości.

Pułapka dobroczynności polega na tym, że stale podsycana chęć czynienia partnerowi dobra osłabia w końcu zdolność do jego ofiarowywania, stając się swoim przeciwieństwem. Pułapki bezkonfliktowości doznają ci, którzy latami unikają konfliktów w imię dobra związku. Tłumione przez długi czas różnice zdań i nierozładowywane konflikty mogą prowadzić albo do zobojętnienia, albo też do ostatecznego wybuchu, który staje się kresem związku. W pułapkę obowiązku dostaną się partnerzy, którzy swe uczucia podsycają (świadomie bądź nieświadomie) poczuciem obowiązku. Może się okazać, że tym, co łączy dwoje ludzi, jest poczucie odpowiedzialności, obowiązku, przyzwoitości – ale nie uczucie wobec partnera.  Ostatnia z pułapek – pułapka sprawiedliwości – to przesadne poczucie „ekwiwalencji świadczeń”. Nadmierne przywiązywanie wagi do solidarnego, równoważnego czynienia sobie dobra nawzajem może doprowadzić do „parytetu postaw odwetowych”, czyli rzetelnej i skrupulatnej wzajemności zachowań negatywnych.

To właśnie wtedy, gdy związek wpadnie w jedną z pułapek, najczęściej dochodzi do zdrady. Z jednej strony zawsze wynika ona z poszukiwania nowych bodźców i wyczekiwania zmian, z drugiej zaś stanowi niemy komunikat o wyczerpaniu potencjału związku i wygaśnięciu woli pracy nad jego kontynuacją. Niewykluczone, że z punktu widzenia ewolucji zdrada jest korzystna, bo jej efektem jest urozmaicenie genetyczne i nowa szansa na prokreację. Nawet jeśli przybliża cele ewolucji, na pewno zdecydowanie oddala możliwość uratowania związku, wystawiając go na ciężką próbę.  Gdy związek osiąga swój kres, w nomenklaturze Sternberga  rozpoczyna się faza rozpadu.

Monogamia seryjna

Rozpad związku często oznacza początek innego. To, czego zabrakło w poprzednim związku, ma zostać odnalezione w nowym. I wracamy do punktu wyjścia: motylki, hormony, gniazdo, plany, znużenie, odwrót… Są tacy, którym kolejne realizacje tego cyklu doskonale wypełniają całe życie. Można ich nazwać „monogamistami seryjnymi”. Tworzą związek z jednym partnerem, nie mogąc nadać mu trwałej formy i głębszej treści, która umożliwi przetrwanie kryzysów. Być może pewnym ograniczeniem dla seryjnych monogamistów jest małżeństwo, choć nie można przeceniać znaczenia, jakie dla osoby wiecznie poszukującej, dla której „trawa w ogrodzie sąsiada jest zawsze zieleńsza” – stanowi formalizacja związku.

Związek czy małżeństwo

Po co mam brać ślub? Żeby się potem rozwodzić? – da się słyszeć takie opinie. Może jednak formalizacja związku ułatwia bezpieczną żeglugę wśród raf i mielizn? Małżeństwo to nie tylko codzienne przywileje, takie jak prawo do odbioru korespondencji, wspólnego rozliczenia podatkowego małżonków czy dziedziczenia. Być może jest tak, że jednym z istotniejszych, a niemal niezauważanych sensów formalizacji jest większa trudność rozwiązania związku. Nie chodzi przy tym tylko o lenistwo jednej ze stron, której najzwyczajniej w świecie nie chce się napisać pozwu rozwodowego, złożyć go w odpowiedniej instytucji, przechodzić korowód sądowy wraz z podziałem majątku. Istotne jest to, że małżeństwo jest być może jeszcze jedną wartością, która łączy i którą warto brać pod uwagę w ostatecznym bilansie „winien” i „ma”, gdy decydują się losy związku. Nie bez znaczenia jest to również, że rozwody nie zawsze trwają 15 minut, co funduje obu stronom szansę na dogłębne przemyślenie decyzji, przewartościowanie i ewentualną zmianę stanowiska.

 


Cesarskie i boskie

– No w końcu przysięgałem, że nie opuszczę go (lub jej) aż do śmierci…. Ostatecznie to przysięga, a to do czegoś zobowiązuje – może pomyśleć małżonek w chwili kryzysu i zwątpienia. Trwanie przy raz powziętej decyzji może być znakiem nadziei, może jednak też być odczuwane jako balast i przeszkoda w zakończeniu związku, który osiągnąwszy fazę pustą, nie rokuje szans na reanimację. Niewątpliwie dużą pomocą jest dla wierzących instytucja ślubu kościelnego i sakrament małżeństwa, które świadkiem i rękojmią przysięgi czynią siłę większą od człowieka, otwierając przed związkiem inny, nowy wymiar.

To oczywiste, że w Kościele rozwodów nie ma.  Mniej oczywisty, bo sprzeczny z tym, co się często słyszy, jest brak instytucji unieważnienia małżeństwa w prawie kanonicznym (kościelnym). W Kościele katolickim możliwe jest jedynie stwierdzenie, że dane małżeństwo było zawarte nieważnie i jako takie jest nieważne od samego początku swojego istnienia. Orzeczenie nieważności małżeństwa następuje zasadniczo jedynie w sytuacji tzw. niedopełnienia, czyli wówczas, gdy nie zostało dopełnione w akcie seksualnym.

 

Czy zatem łatwiej tym, którzy przysięgają nie tylko swemu partnerowi i świadkom, utrzymać związek? Daj Boże…

5 komentarzy
  1. Jeśli związek jest oparty na prawdziwej miłości, nawet jak się wkradnie nuda, da sie go naprawić. Z męzem staramy się co jakiś czas robić coś extra – kupić fajną bieliznę, np. kris line, pójść na prawdziwą randkę, czy gdzieś wyskoczyć na weekend.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.