Ubrania wymyślają projektanci, ale to redaktorki naczelne wielkich magazynów tworzą modę. Diana Vreeland, naczelna amerykańskiego „Vogue’a” w latach 60., jak nikt potrafiła zarazić innych swoją wizją stylu.
Historia życia Diany Vreeland stanowi najlepszy dowód na to, że nie trzeba mieć dobrego wykształcenia (chodziła do szkoły baletowej) ani wyjątkowej urody (porównywano ją do ożywionego indiańskiego totemu), by odnieść sukces – wystarczy być niepowtarzalną. No i mieć odpowiednich znajomych.
Urodzona w 1903 roku Diana była prawdziwą socialitẻ. Połowę życia spędziła na wydawaniu przyjęć dla wpływowych biznesmenów (jej mąż był znanym, choć niezbyt bogatym, nowojorskim bankierem), grze w tenisa z popularnymi europejskimi aktorkami oraz na spotkaniach z przedstawicielami amerykańskiej bohemy. Do jej przyjaciół należeli: Coco Chanel, Cecil Beaton, Louis Dahl-Wolfe, Mona von Bismarck, księżna Windsoru… W Londynie, w którym mieszkała do 1936 roku, zanim przeprowadziła się do Nowego Jorku, prowadziła własny butik z bielizną. Traktowała to jednak bardziej jako hobby i dopiero pisanie dla amerykańskiego magazynu „Harper’s Bazaar” zadecydowało o jej karierze w świecie mody. Na jednym z nowojorskich przyjęć do Vreeland podeszła Carmel Snow, naczelna pisma, i oczarowana jej stylem zaproponowała 33-letniej Dianie, by prowadziła rubrykę „Why don’t you…?” (Dlaczego by nie…?), w której udzielałaby porad w sprawach mody. Nie było to łatwe zadanie – amerykańska gospodarka dopiero podnosiła się po Wielkim Kryzysie i większość ludzi nie poświęcała większej uwagi ekstrawaganckim kreacjom. Ale Vreeland umiała sobie z tym poradzić. „Wiecie, co się sprzedaje? Nadzieja” – stwierdziła i przyjęła posadę. W odróżnieniu od innych dziennikarek nie ograniczała się tylko do relacjonowania trendów – sama je tworzyła. Wyłapywała ciekawe praktyczne pomysły, a potem promowała je w artykułach. To dzięki niej Amerykanki przekonały się do suwaków czy dwuczęściowych kostiumów kąpielowych. Jej teksty cieszyły się coraz większą popularnością i przyciągały do magazynu nowych czytelników. Nic dziwnego, że po pół roku pracy w „Harper’s” Vreeland awansowała na redaktorkę działu mody, a sprzedaż pisma gwałtownie rosła.
Była znana z perfekcjonizmu, ale także z wyjątkowej pomysłowości. Ta mieszanka sprawiała, że zarażała innych swoją wizją mody. Znane są sesje, które stylizowała, a które potrafiły ciągnąć się godzinami, dopóki nie uzyskała oczekiwanego efektu.
Zachęcała do eksperymentów. W swojej rubryce pytała na przykład: „Dlaczego by nie zamienić swojego dziecka w infantkę, gdy idzie na bal przebierańców?”. Albo: „Dlaczego by nie posiadać dwunastu diamentowych róż w różnych rozmiarach?”.
Sama ciągle próbowała czegoś nowego, dążyła do perfekcji. Stroje nosiła dość klasyczne, szalała za to z dodatkami. Ekstrawaganckie kapelusze, etniczna biżuteria przełamywały szyk garsonek od Chanel. Diana pilnowała też wagi i zawsze była bardzo szczupła. Jej znajomi wspominają, że wygląd miał dla niej ogromne znaczenie. Nic dziwnego – głęboko osadzone ciemne oczy, szeroki nos, mocne brwi nie czyniły z niej klasycznej piękności. Vreeland od dzieciństwa miała kompleksy na punkcie swojej młodszej siostry, drobniutkiego ‘aniołka’ z aureolą blond włosów. Na dodatek ich matka, Emily Key Hoffman, nazywana z racji swej urody „Carmen wyższych sfer”, raczej nie pomagała swojej pierworodnej w podbudowywaniu poczucia własnej wartości, mówiąc: „Jaka szkoda, że twoja siostra jest taka piękna, a ty taka brzydka i taka potwornie o nią zazdrosna. Przez to nie można z tobą wytrzymać”.
Później chociaż nikt nie powątpiewał w niezaprzeczalny urok dojrzałej już Diany, to nadal mało kto nazwałby jej charakter idealnym. Najlepiej obrazuje to wspomnienie fotografa Richarda Avedona o jego pierwszym spotkaniu z Vreeland – nie dość, że dziennikarka poprawiała strój na modelce wbijając jej igły w ciało, to jeszcze w najmniejszym stopniu nie zaprzątała sobie głowy tym, by zapamiętać imiona współpracujących z nią ludzi.
W 1963 roku, po dwudziestu siedmiu latach pracy w „Harper’s Bazaar”, Vreeland odeszła z pisma, by zostać redaktorką naczelną amerykańskiej edycji „Vogue’a”. Plotki głoszą, że był to prezent, jakim obdarował żonę nowy właściciel wydawnictwa – najlepsza z możliwych szefowa dla ulubionego magazynu małżonki. Ten magazyn nie był jednak „biblią mody“, którą znamy teraz, raczej stanowił jedno z wielu kobiecych pism dostępnych na rynku. To Vreeland nadała „Vogue’owi” wyjątkowy charakter, tworząc – poprzez artykuły, zdjęcia i ilustracje – wizję mody lat 60. Idealnie wpasowała się w zmiany zachodzące w kulturze. Wiedziała, że nastała epoka ludzi młodych. Zatrudniała więc wschodzące talenty, jak chociażby fotografa Davida Baileya. Wypromowała także nowe twarze, m.in. Edie Sedgwick, gwiazdę Fabryki Andy’ego Warhola, czy Laurę Hutton, hippisowskie przeciwieństwo Twiggy. Vreeland zatrudniła ją w 1965 roku, gdy inni nawet jeszcze nie podejrzewali, że modny będzie look au naturelle!
Vreeland natychmiast reagowała na modowe nowinki. Mini, plastik, żywe kolory, geometryczne wzory, kwiaty, psychodelia – te wszystkie trendy jako pierwszy opisywał amerykański „Vogue”. „Dam im to, o czym nawet nie wiedzą, że tego pragną” – tłumaczyła swoją misję redaktor naczelna. I tak też rzeczywiście było. Jedna z jej sekretarek zanotowała w swoim dzienniku, że pewnego dnia Vreeland powiedziała do niej: „Przynieś mi buty z przyczepionymi łańcuchami”. Zrozpaczona asystentka żaliła się swoim koleżankom, że przecież coś takiego nie istnieje. Tymczasem pół roku później szpilki ozdobione łańcuchami były przebojem sezonu.
Diana miała też niesamowity talent do tworzenia skrzydlatych słów. Zdania takie jak „Bikini to największe odkrycie od czasów bomby atomowej”, „Zbyt dobry gust powoduje nudę” czy „Biedaczek – umarł przez jedzenie. Zabił go stół w jadalni” na stałe zagościły w książkach-zbiorkach cytatów. Szczególnie to ostatnie wydaje się dzisiaj, w czasach walki z otyłością, bardzo aktualne. Jej „złote usta” zainspirowały twórców „Zabawnej buzi”. Akcja tego filmu dzieje się w świecie mody. Jest tam scena, w której redaktor naczelna kobiecego magazynu wymyśla nowy trend – róż. Zachwycona biega po wydawnictwie wołając „Think pink!” (pol. myśl na różowo). Wkrótce cały personel z radością zaczyna promować różowy kolor. Jedynie redaktorka nie chodzi w różu, a na pytanie dlaczego, odpowiada: „Ja? Chyba bym umarła, gdybym założyła coś różowego!”. Tymczasem Vreeland nie tylko nazwała róż „granatem Indii”, ale także kiedy jeden z dziennikarzy zapytał, czy to co przed chwilą powiedziała, to prawda czy fikcja, bez wahania stwierdziła: „Fikcja”.
Po ośmiu latach rządów Diany „Vogue” miał już wyrobioną markę – jej misja się skończyła. Odeszła więc na emeryturę. Od czasu do czasu pisywała na zlecenie i doradzała Instytutowi Kostiumografii w Metropolitan Museum of Art. Aż do śmierci w 1989 roku pozostała ikoną świata mody. Po dziś dzień wielu projektantów, artystów, fotografików wskazuje ją jako matkę chrzestną swojego sukcesu.
banana.blox.pl