„Wołyniacy. Jedno życie” to poruszające wspomnienia mieszkańca przedwojennego Wołynia, który przeżył pogrom swojej wioski, a następnie trafił na ziemie zachodnie współczesnej Polski.

Tekst: Sylwia Skorstad

Urodzony w 1918 roku Staśko mieszka we wsi Rudnia Łęczyńska na Wołyniu. Jego wszechświat jest niewielki: gospodarstwo, rodzinna wieś, las dookoła i kilka okolicznych miejscowości. Więcej mu nie potrzeba. Mając dwadzieścia lat zna swoje obowiązki. Pracuje na roli, żyje w jednym obejściu z rodzicami i dziadkiem, zaczyna się oglądać za piętnastoletnią córką sąsiadów, Józią. Wszystko jest tak, jak ma być, rzeka w pobliżu płynie jak zawsze, a słońce co rano pojawia się na wschodzie.

Wieści o możliwości wybuchu drugiej wojny światowej docierają do Rudni późno i nie mają dużego wpływu na życie mieszkańców. Mało kto umie tam czytać i rozumie coś z „wielkiej polityki”. Czy rząd jest taki, czy inny, krowy trzeba zawsze wydoić. Tylko nieliczni, a wśród nich para nauczycieli, piśmienna Józia oraz ksiądz z sąsiedniej parafii, rozumieją, że już wkrótce wszystko może się zmienić. Delikatna równowaga pomiędzy rozproszoną po okolicy społecznością Polaków, Żydów i Ukraińców zostanie naruszona, co doprowadzi do katastrofy.

Jedno życie, wielka historia

Jan Kuriata spisał wspomnienia swojego ojca Stanisława. Dzięki temu dał czytelnikom dostęp do ważnego fragmentu historii Polski opowiedzianego przez uczestnika tamtych wydarzeń. Sam autor nie jest obecny w opowieści, oddał całkowicie głos ojcu. Czytelnik może tylko wyczuć jego wspierającą obecność między wierszami i domyślać się, jak trudne musiały być dla obu mężczyzn niektóre z tych wypraw w przeszłość.

„Wołyniacy” to przede wszystkim książka o człowieczeństwie. Staśko dorastał w świecie społecznym, w którym wiatr historii do białości rozpalił ledwo żarzące się wcześniej animozje. Najczęstsza fraza, jaką powtarza przywołując wspomnienia z dawnych czasów, to „nie rozumiałem”. Nie wiedział, dlaczego jego dziadek wyrażał się z pogardą o Żydach albo dlaczego Ukraińcy z pobliskiej wioski krzywo patrzyli na Lachów, gdy ci skracali sobie drogę do kościoła, idąc przez ich teren. Nie rozumiał, czemu dziadek zabraniał mu żenić się z Józią. Nie pojmował, co to znaczy, że wybuchła wojna. Nie umiał objąć umysłem, że zmieniły się granice i został obywatelem innego państwa. Nie wiedział, czemu Żydzi ukrywają się w lesie, dlaczego mieszkańcy wioski zostali wymordowani ani gdzie i dlaczego władze chcą go po wojnie przenieść. Pozbawiony dostępu do edukacji i odcięty od informacji starał się po prostu przetrwać, a przy tym pozostać przyzwoitym człowiekiem.

Człowiek, istota zdolna do współczucia

Staśko nie roztrząsał swoich moralnych wyborów. Gdy się zakochał, to i ożenił, gdy spotkał człowieka w lesie, to pomógł, a gdy się bał, to uciekał. Jego historia, choć momentami tak dramatyczna, że aż boli czytać, daje nadzieję. Nawet nie posiadając podstawowych danych potrzebnych do oceny sytuacji, można spróbować zachować się porządnie. Główny bohater „Wołyniaków” miał wiele powodów, by nienawidzić. Mimo to zawsze wtedy, gdy poznawał historię drugiej skrzywdzonej osoby – Niemca, Żyda, Ukraińca – potrafił jej współczuć.

Rodzinna opowieść Wołyniaka skłania do wielu refleksji. Po pierwsze, nad rolą powszechnej i rzetelnej edukacji. Wspomnienia Staśka pozwalają uświadomić sobie, że być może wielu dramatów z przeszłości dałoby się uniknąć, gdyby wszystkie dzieci miały prawo i obowiązek uczęszczać do szkoły. Po drugie, nad losem repatriantów. Nie tylko Wołyniaków, również Niemców, którzy po zakończeniu drugiej wojny światowej musieli zostawić swoje gospodarstwa nieznanym przybyszom ze wschodu. Choć poróżniło ich właściwie wszystko, to każdy w podobny sposób przeżywał konieczność budowania na nowo tożsamości i pielęgnował w sobie sentyment za utraconą krainą dzieciństwa. I wreszcie nad tym, jak bieżąca polityka stara się zarządzać wspomnieniami i historią. Wymazuje to, co jej niepotrzebne, stawia pomniki z zafałszowanymi inskrypcjami, tworzy nowe nazwy i nowy ład, w którym brakuje miejsca na faktyczne wspomnienia świadków.

Nie do zapomnienia

Reportaż Jana Kuriaty nie jest historią, którą da się szybko zapomnieć. Choć nie ma w nim wielu scen bezpośredniej przemocy i słowo „krew” właściwie się nie pojawia, bywa, że trudno jest przewracać dalej kartki. Na każdy fragment grozy przypadają jednak dwa lub trzy momenty wzruszenia. Jak ten, w którym podczas Wigilii rodzina Staśka znajduje nić porozumienia z rodziną niemiecką albo chwile refleksji Wołyniaków podczas upragnionych odwiedzin w rodzinnej Rudni.

Przez kilka dziesięcioleci nie uczono w szkołach o tym fragmencie historii. A szkoda. Zdecydowanie powinno się.

Jan Kuriata, „Wołyniacy. Jedno życie”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka.

 

 

 

No Comments Yet

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.