Jeśli przegapicie powieść „Niech stanie się światłość” na księgarskich półkach, może to być największy błąd, jaki popełnicie tej jesieni.
Tekst: Sylwia Skorstad
W ostatnich latach pierwszego tysiąclecia losy trzech osób splatają się ze sobą w jednym miejscu. Lady Ragna jest o krok od poślubienia nudnego zalotnika, kiedy zakochuje się w przybyszu z Anglii i postanawia wyruszyć do jego ojczyzny. Edgar, syn szkutnika, po najeździe Wikingów musi wraz z matką i braćmi przeprowadzić się do zaniedbanej, podmokłej farmy i tam spróbować zapomnieć o utraconej ukochanej. Mnich Aldred podróżuje, aby znaleźć kolejne księgi do klasztornej biblioteki. Wszyscy spotkają się w zapadłej mieścinie zwanej Dreng’s Ferry i zmienią to miejsce nie do poznania.
Pociąg do prostoty
Czytając będącą prequelem „Filarów Ziemi” powieść „Niech stanie się światłość”, zastanawiałam się, co sprawia, że jest to historia tak pociągająca, że od czasu do czasu zerka się na liczbę pozostałych stron, aby upewnić się, że jeszcze dużo zostało. Pierwsza odpowiedź jest jasna – bohaterowie. Ragna jest inteligentną, odważną i przebojową kobietą, z którą każdy chciałby się zaprzyjaźnić, Edgar imponuje umiejętnościami, a Aldred mądrością. Każde na swój sposób przeciwstawia się okrucieństwu, głupocie i bezprawiu, a gdy łączą siły, to można spodziewać się cudów.
Chodzi jednak o coś jeszcze. Brudna, nękana konfliktami, rządzona przez chciwych władzy oraz pieniędzy możnych Anglia jest… ekscytująca. Życie, choć brutalne, niebezpieczne i krótkie, jest jednocześnie, na swój sposób, proste. Zetniesz zboże na czas – przeżyjesz zimę. Zrobisz pułapkę na węgorze – wykarmisz rodzinę. Przekonasz do siebie ludzi – zyskasz szacunek. Będziesz spać zbyt twardym snem – możliwe, iż będzie to twój ostatni. Nie musisz się interesować wielką polityką, czytać gazet, pisać maili, wiedzieć, co jest stolicą Surinamu ani rozważać kolejnych naukowych teorii. Twoje kontakty społeczne ograniczają się do mieszańców jednej wioski, obowiązki mają na celu zaspokojenie podstawowych potrzeb, myśli nie wybiegają zbyt daleko w przyszłość ani przeszłość. Każdy dzień to walka, ale łatwo jest zapoznać się z jej zasadami.
Nie mówię, że miałabym ochotę przenieść się w czasie albo że ktoś z nas powinien, bo „kiedyś to było lepiej”. Nie, nawet nie na jeden dzień. Zapewne też każdy, kto żył tysiąc lat przed nami, chętnie by się z nami zamienił i to z pocałowaniem w rękę. Mówię tylko, że dobrze się czyta o czasach, w których właściwie każdy krok decydował o być albo nie być. Dobrze jest też przypomnieć sobie, jacy z nas, ludzi XXI wieku, szczęściarze.
Prawo do marzeń
„Niech stanie się światłość” to jedna z tych powieści, dzięki której można zobaczyć, jak wielkie projekty zaczynają się od małych decyzji. To krzepiące, bo wszyscy lubimy wierzyć, że jeśli bardzo się chce, to można zrobić coś z niczego. Skoro jest wola, to będzie most i katedra, będzie biblioteka i klasztor albo też małżeństwo i nowy sojusz polityczny.
Jednak nowa powieść Kena Folletta to przede wszystkim książka o różnych rodzajach miłości – niespełnionej, szalonej, niszczącej, wiernej, erotycznej, prawdziwej, wiecznej… O miłości, która wszystko wybacza oraz takiej, która nie wybacza niczego.
To miłość staje się motorem napędowym wielu kluczowych wyborów dokonywanych przez bohaterów. I również to jest krzepiące. Nawet w czasach, kiedy ludzki los był od samego początku tak bardzo zależny od konkretnych czynników – płci, statusu rodziny, zamożności, przynależności do danej warstwy społecznej – każdy miał prawo marzyć. Follett przypomina, że choć nasi przodkowie myśleli inaczej niż my, to zapewne odczuwali podobnie do nas.
„Niech stanie się światłość”, Ken Follett Wydawnictwo Albatros