Nasza książka na weekend to „Kortyzol” – opowieść porzuconego mężczyzny, czyli emocjonalna jazda bez trzymanki.
Tekst: Sylwia Skorstad
Bohater „Kortyzolu” za pośrednictwem Facebooka otrzymuje od swojej dziewczyny informację o zerwaniu. Przez pierwsze dziesięć godzin siedzi na łóżku i próbuje ogarnąć myślami to, co się właśnie zdarzyło. Potem wraca z drugiego końca świata do Polski i choć lot jest dla niego okropnym przeżyciem (mimo obecności współpasażerów nie może się powstrzymać od płaczu), to na swój sposób jest też wyzwalający. Mężczyzna zapomina o towarzyszącym mu zwykle strachu przed lataniem, jest mu wszystko jedno, czy samolot spadnie, czy doleci na miejsce. Po raz pierwszy od dawna nie boi się, bo ma wrażenie, że niewiele mu zostało do stracenia.
Tak zaczyna się opowieść o depresji, apatii i rozpaczliwych próbach powrócenia do tego, co było przedtem. To bolesna, ale też pouczająca lekcja życia.
Lata, w których stanął czas
Wspólna podróż z bohaterem „Kortyzolu” to nie jest wycieczka po parku. Są łzy, zwątpienie, ataki twórczej manii, pozbawione sensu działania, zawstydzające epizody, rozmowy, jakie potem chciałoby się wykasować z pamięci. Bohater opowiada o tym tak:
„Robiłem dokładnie wszystko to, co robi stereotypowa porzucona dziewczyna, co robią bohaterki komedii romantycznych, melodramatów, smutnych piosenek i innych tradycyjnych historii miłosnych; nie mogą pogodzić się z tym, co je spotkało, wpadają w depresję, rozpacz i apatię, nie potrafią się podnieść, skonfrontować z faktami, zacząć wszystkiego od początku.”
Czy wśród czytelników znajdzie się ktoś, kto nie ma podobnych wspomnień? Lista grzechów porzuconych jest bardzo długa: uporczywe przeglądanie Facebooka swojego lub swojej eks, pisanie do wspólnych znajomych w poszukiwaniu choć strzępków informacji, bazgrolenie okropnych wierszy, nieprzespane noce, niezjedzone posiłki, wypisywane po pijaku żebrzące smsy, wsłuchiwanie się w koszmarnie smutne ballady miłosne, a nawet myśli samobójcze czy próby okaleczania się. Na pewno znacie przynajmniej część z tych objawów. Bohater „Kortyzolu” nie jest pierwszym na świecie cierpiącym Werterem, rzecz w tym, że Gulda potrafi opisać jego doświadczenia na tyle obrazowo, iż każdy czytelnik obdarzony empatią, współodczuwa razem z nim.
Poniżej jeden z przykładów:
„W tym stanie czas płynie zupełnie inaczej. Z reguły – w ogóle nie płynie. Albo raczej wlecze się, ślamazarzy, przesuwa najwolniej, jak tylko może, przelewa kropla po kropli, przesypuje ziarnko po ziarnku, a każde zdaje się zatrzymywać w przewężeniu klepsydry, jakby się zastanawiało, czy aby na pewno i naprawdę chce przez nie przelecieć. Patrzysz na zegarek – jest 12.01, patrzysz za jakąś godzinę albo dwie i jest 12.02.”
Coś pocieszającego
Zapytacie być może, po co się z bohaterem „Kortyzolu” męczyć. Nie lepiej poczytać sobie coś wesołego, tak ku pokrzepieniu serca?
Nie, nie lepiej, a przynajmniej nie zawsze.
Po pierwsze, „Kortyzol” to opowieść o trudnej walce z samym sobą. Są wzloty, są upadki. Każdego dnia lekarstwem na przygnębienie staje się co innego – aktywność fizyczna, rozmowy ze znajomymi (szczególnie z kobietami), twórczość, zmiana otoczenia, nowy projekt. Co działa we środę, niekoniecznie zadziała we czwartek, a tym bardziej w sobotę, ale zwykle coś jednak pomaga.
Po drugie, jest coś pocieszającego w fakcie, że nie tylko kobiety głęboko przeżywają zawody miłosne. Niedawno na wykładzie psychologa pracującego z młodzieżą, usłyszałam, że chłopcy i dziewczęta odpowiadają zadziwiająco różnie na pytanie, jak długo trwa ból po rozstaniu. Podczas gdy dziewczyny twierdzą, że nie krócej niż rok, większość chłopców deklaruje: „jakiś tydzień, pierwszy dzień jest najgorszy”. Zastanawiałam się, na ile odpowiedzi chłopców były motywowane tym, co, jak myślą, wypada im mówić, a na ile prawdziwymi doświadczeniami. „Kortyzol” częściowo na to pytanie odpowiada.