Najnowszy kryminał francuskiej gwiazdy rynku wydawniczego pt. „Gdzie jest Angelique?” to powieść zaskakująca. Niestety, nie chodzi tylko o mnożące się pod koniec zwroty akcji, ale też słaby poziom książki.
Tekst: Sylwia Skorstad
Były policjant Mathias Taillefer po doznanym ataku serca poznaje w szpitalu wolontariuszkę, która grą na wiolonczeli umila pacjentom rekonwalescencję. Dziewczyna prosi go o przyjrzenie się sprawie, którą policja uznała za wypadek. Trzy miesiące wcześniej jej matka, znana niegdyś baletnica, wypadła z okna swojego mieszkania i zginęła na miejscu. Zdaniem wiolonczelistki kobieta musiała zostać przez kogoś popchnięta, chociaż apartament był zamknięty od środka. Mathias nie ma ochoty na zabawę w śledczego, ale nowa znajoma nalega, a dodatkowo obiecuje zająć się tymczasowo jego psem, który został sam w mieszkaniu. Tak oto zaczyna się dochodzenie, które doprowadzi oboje do bardzo nieoczekiwanych konkluzji. Zapowiada się dobrze? Tylko się zapowiada.
Ludzie z papieru
W „Gdzie jest Angelique?” bohaterowie zachowują się jak postacie z książek, a nie jak ludzie. Być może to tylko kwestia niewłaściwie dobranych lub niedokładnie przetłumaczonych zwrotów, a być może tego, że Musso pisał tę powieść podczas pandemii i najwyraźniej nie był wtedy w najlepszej formie.
Dla przykładu główny bohater, szukając miejsca zamieszkania świadka, trafia na klatkę schodową. Staje pod drzwiami mieszkania, najzwyczajniejszymi drzwiami na świecie i… „instynktownie wyczuwa niebezpieczeństwo”. Do tego „aby odzyskać zimną krew, dotyka sig-sauera schowanego w kieszeni”. Nie ma żadnego powodu, aby czuć się zagrożonym, jednak autor daje nam do zrozumienia, że to śledczy tak wielkiego kalibru, iż posiada szósty zmysł, którym posługuje się niezależnie od dostępnych mu informacji. W jakiś tajemny sposób „instynkt” pozwala mu wywąchać, iż wiele tygodni wcześniej w mieszkaniu rezydowała osoba o nieczystych zamiarach.
Raz Taillefer działa „instynktownie”, a innym „odruchowo”. Co na przykład robi odruchowo? Wyjmuje komórkę i pstryka trzy zdjęcia, kiedy znajoma pokazuje mu interesujący dla dochodzenia film. Jeśli czytelnik myślał, że odruch to automatyczna reakcja fizjologiczna na konkretny bodziec, na przykład zmrużenie oczu na widok ostrego światła albo uchylenie głowy przed nadlatującą śnieżką, Guillaume Musso chce mu definicję tego mechanizmu rozszerzyć. Jego detektyw potrafi odruchowo zrobić zdjęcie. Nie jedno, od razu trzy, widać to taki silny odruch.
Dużo krzyku o nic
Do tego bohaterowie powieści często wykrzykują swoje kwestie zamiast po prostu je wypowiedzieć. Na przykład przesłuchiwana przez Mathiasa dozorczyni budynku, w którym mieszkała ofiara, w reakcji na jedno z pytań wrzeszczy: „Zwariował pan?!” Ile razy podczas pierwszej, na wpół urzędowej rozmowy, rzucamy komuś w twarz takie oskarżenie? Uściślę – komuś, kto zadał nam całkiem racjonalne pytanie, nie jest goły, nie stanął na głowie ani nie wsadził nam palca do nosa? Raczej rzadko, sugerowanie nieznajomym utraty rozumu jest mało uprzejme, podobnie jak krzyczenie na nich. Jednak nie w „Gdzie jest Angelique?”. Tu ludziom zdarza się krzyczeć na siebie bez powodu, jakby wszyscy bohaterowie cierpieli na zaburzenia osobowości. Bohaterowie bywają tak szorstcy i nieuprzejmi, że aż trudno uwierzyć, iż ktokolwiek ma ochotę wchodzić z nimi w interakcje.
W końcówce cała kryminalna intryga staje na głowie. Być może są czytelnicy, którzy zgadną, po co, ja niestety do nich nie należę i wypada mi tylko mieć nadzieję, że sam autor wie i nie chodziło mu tylko o to, aby ukryć niedoskonałości fabuły pod warstwą szoku.
Guillaume Musso sprzedał już na świecie ponad 25 milionów egzemplarzy swoich książek. To nie jest przypadek. Napisał kilka interesujących powieści i zapewne napisze jeszcze niejedną wartą czytania. „Gdzie jest Angelique?” niestety do nich nie należy. Daleko jest jej do na przykład „Sekretnego życia pisarzy”. W oczekiwaniu na powrót dobrej formy pisarza tę powieść można spokojnie pominąć.
Guillaume Musso, „Gdzie jest Angelique?”, Wydawnictwo Albatros