Kobieta od melodramatycznych ballad. Cięty humor łączy z mrocznym realizmem, który ubiera w dekadencki, muzyczny kostium. Na najnowszej płycie „It Was the Moment” Michelle Gurevich kreśli historie oparte na wspomnieniach i wydarzeniach przeszłości – częściej tych gorzkich niż słodkich.
Tekst: Julia Staręga
Michelle Gurevich porównywano do Nico i Leonarda Cohena zapewne za sprawą hipnotyzującego głębią, nieco zdystansowanego głosu. Sama artystka wspomina, że inspirują ją tacy twórcy jak Ałła Pugaczowa, Charles Aznavour czy Yoko Ono. Gurevich urodziła się w Toronto i wychowywała w rodzinie rosyjskich emigrantów: ojca-inżyniera z Leningradu i matki, która przed opuszczeniem ZSRR występowała w balecie im. Kirowa. To właśnie im zawdzięcza poznanie rodzimej kultury. Michelle dorastała słuchając kolekcji płyt rodziców z radzieckim popem czy muzyką bardów tworzących w latach 70.
Choć Gurevich przyszła na świat w Kanadzie, nie czuje się z nią w pełni związana (i kilkukrotnie się przeprowadzała: najpierw do Berlina, później do Kopenhagi). Przyczyny takiego stanu rzeczy, tj. poczucia braku przynależności, należy upatrywać w jej pochodzeniu oraz mentalności głęboko osadzonej w kulturze wschodnioeuropejskiej, tak przecież innej od zachodniej.
Kontekst tożsamościowy znajduje bezpośrednie odzwierciedlenie w jej twórczości. Cała stroszy się od inspiracji rosyjskim folklorem oraz wyzierającą z każdej nuty melancholią i niedookreślonym ciężarem duszy. Nie powinno więc dziwić, że jej piosenki cieszą się szczególnym zainteresowaniem wśród słuchaczy z krajów Europy Środkowo-Wschodniej. W ich DNA jest wpisana skłonność do popadania w marazm gaszony haustem wódki, cierpiętnictwo i uczuciowość. I wszystkie te emocjonalne drżenia mieszczą się w muzyce Michelle.
Sypialniana intymność
Przez blisko dekadę artystka była związana z przemysłem filmowym, lecz jak wspomniała w jednym z wywiadów, to piosenki okazały się lepszym sposobem dotarcia do szerokiej publiczności. I tak w 2007 roku, w którym wydała debiutancką płytę „Party Girl”, swoją sypialnię przemieniła w studio. To tam pisze, komponuje i nagrywa. Najczęściej sama i wtedy, gdy jest smutna. Wydawać by się mogło, że piosenki przesycone neurotycznym rozedrganiem nie będą cieszyły się szczególną popularnością. A jednak – historie o utraconej miłości, skomplikowanych relacjach, poszukiwaniu euforii i trudnych stanach psychiki intrygują słuchaczy. Szczególnie tych wrażliwych, lubujących się w romansowaniu z muzycznym, nieco filmowym dramatyzmem. Na najnowszej płycie „It Was the Moment” Gurevich kreśli historie oparte na wspomnieniach i wydarzeniach przeszłości – częściej tych gorzkich niż słodkich.
Cierpienie sprzedaje się lepiej niż uśmiech
„Im bardziej gównianie się czuję, tym lepsze jest show” – melorecytuje Michelle w „Tragedy for Sale”. W odniesieniu do jej poprzednich wydawnictw chciałoby się powiedzieć, że ten utwór jest jednym z pełniejszych zapisów jej zwichrowanej, artystycznej duszy. Tej, która skrywa w sobie mrok, która wplątuje się w niewygodne i trudne sytuacje i tej, która krzywo uśmiecha się na wieść, że od epatowania dojmującym smutkiem nikomu jeszcze nic dobrego nie wyszło.
A może jednak wyszło? Każdą osobistą tragedię można ubrać w odpowiednią narrację i przy jej pomocy zbudować podwaliny pod kreowanie własnego artystycznego „ja”. Albo po prostu można też wyrzucać emocje z siebie bez przydawania im większego quasi-filozoficznego sensu. Ciężko powiedzieć, którą opcję wybiera Michelle, być może to splot pierwszej i drugiej.
„Moje dzieciństwo nie było łatwe/Ukształtowało mnie taką, jaką jestem/Pomogło sprzedawać bilety/Więc choć i je zdobądź, póki możesz” – śpiewa Gurevich trochę o sobie, a trochę w imieniu wszystkich tych, którzy czują się niezrozumiani, wyobcowani i głodni uwagi.
Jednocześnie na każdego zagubionego i smutnego człowieka znajdzie się drugi – wiecznie nienasycony i wiecznie spragniony rozrywki tylko po to, by zaspokoić swoją potrzebę. W szczególności tej, której towarzyszy obserwowanie czyjegoś popadania w ruinę: „You don’t pay me to have fun/We all need entertainment/Watching others come undone”.
Meandry wspomnień
Magnetyczna wręcz siła przyciągania utworów Michelle Gurevich przybiera na sile szczególnie w okresie jesienno-zimowym. Być może dlatego właśnie w tych miesiącach ukazały jej trzy z siedmiu albumów, w tym najnowszy „It Was the Moment”.
Jeśli jakiś nowy słuchacz Michelle oczekiwał, że siódma płyta artystki rzuci go na kolana, wprawi w osłupienie i emocjonalnie oczyści, mógł poczuć się rozczarowany. Jeśli natomiast był gotowy na kontynuację melodramatycznych i romantycznych historii o rozpadzie duszy i upartej próbie sklejenia jej w całość, znanych z poprzednich albumów, to trafił znakomicie.