Była raz wojna, bomby poszły. Napisane pięknym i prostym językiem korespondencje z frontów drugiej wojny światowej przypominają nam, że jesteśmy szczęściarzami.
Tekst: Sylwia Skorstad
Przyznaję, że mnie wcześniej John Steinbeck ominął. Poprawka: to ja ominęłam jego, bo ponuro mi się kojarzył. Dziś biję się w piersi i przyznaję, że szczerze żałuję. Ominął mnie kawał naprawdę dobrej prozy! Niektóre fragmenty są jak wiersze Wisławy Szymborskiej – przemyślane, precyzyjne, bez ani jednego zbędnego słowa. Steinbeckowi zdarzały się lepsze i gorsze fragmenty, ale po lekturze jego wojennych korespondencji rozumiem już doskonale, za co otrzymał Literacką Nagrodę Nobla.
Kręte drogi
Co ciekawego może znaleźć współczesny czytelnik w zbiorze korespondencji wojennych pisanych na różnych frontach drugiej wojny światowej? To samo, co kinomaniak w takich filmach jak „Dunkierka” czy „Szeregowiec Ryan”. Wszystkie, choć mówią o wydarzeniach, ludziach i czasach minionych, wciąż mają wielką siłę oddziaływania, bo opowiadają przede wszystkim o ludziach stojących w obliczu zagrożenia. O ich odwadze i zwątpieniach, o próbach zachowania normalności i krętych drogach, jakie znajduje umysł, by zachować równowagę w sytuacji, gdy wszystko chwieje się w posadach.
Spisując wrażenia z frontu śródziemnomorskiego w październiku 1943 roku, tuż przed natarciem, Steinbeck mówił o żołnierzach:
„Jutro o tej porze ci, którzy zostaną przy życiu, będą już inni. Będą wiedzieli to, czego nie mogą wiedzieć dzisiaj. (…) Kto będzie żył jutro wieczorem? Ja na pewno. Nikt sam nie ginie na wojnie. To wykluczone. Nie byłoby wojen, gdyby się ginęło. Ale w tę ostatnią noc każdy dziwnie spogląda na innych w świetle księżyca i widzi śmierć. To jest najstraszniejsza chwila.”
Lustro i winogrona
Jednocześnie „Była raz wojna, Bomby poszły” to książka pełna humoru. Nie można się nie śmiać, czytając na przykład historię o starszym szeregowym Bugsie, który po bitwie o Sycylię znalazł na zgliszczach przepiękne, ale nieporęczne lustro. Nie chcąc go zostawić na pastwę wojny, szeregowy taszczył ze sobą osobliwą pamiątkę przez różne fronty, podczas walk kładąc je za sobą i przysypując ziemią. Kiedy wreszcie otrzymał mieszkanie kwaterunkowe, wniósł do niego swoja cenną zdobycz i… domyślcie się sami, co się stało w chwilę potem.
Donosząc amerykańskiej prasie o walkach aliantów we Włoszech, Steinbeck notował:
„Trzecia metoda okazywania przez Włochów entuzjazmu z powodu faktu, że zostali podbici, polega na ciskaniu w wojska okupacyjne wszelkimi owocami i warzywami, na jakie akurat jest sezon. Na Sycylii właśnie dojrzały winogrona i niejeden żołnierz został chlaśnięty w twarz ciężką kiścią winogron, rzuconą w najlepszej intencji na świecie.”
Bomby poszły
Książki o wojnie pisze się i czyta po to, by historia nie musiała się powtarzać. „Była raz wojna, Bomby poszły” nie wytacza najcięższych dział, nie epatuje śmiercią ani nadmierną przemocą. Steinbeck, również ze względu na cenzurę i powierzone mu podczas wojny konkretne zadanie, oszczędzał czytelnikom najgorszego. Prawdziwe okrucieństwo wojny skrywa się tylko za wybranymi fragmentami. Jednak to wystarczy, żeby pamiętać, że mamy dziś szczęście, żyjąc w czasach względnego pokoju. W perspektywie historycznej to wyjątek od reguły.
„Była raz wojna, Bomby poszły”, John Steinbeck, Wydawnictwo Prószyński i S-ka