Trzeci album Alexandry Savior „Beneath The Lilypad” to baśniowa wycieczka w dobrze znane, choć lekko zakurzone, przestrzenie muzyczne. Z jednej strony to nastrojowy psychodeliczny pop przeplatany onirycznymi balladami, które pełne są natchnionych orkiestrowych partii. Z drugiej, Savior zabiera nas do pociągu, którego stacja docelowa to lata 50. i 60., gdy z głośników wybrzmiewały przeboje The Marvelettes czy Brendy Lee. Efekt? Filmowe retro brzmienie i chórki z nowoczesnym sznytem.
Tekst: Julia Staręga
Oprószenie klasycznych, rozrywkowych patentów blaskiem bogato tkanych teł smyków i klawiszy to ruch nad wyraz sprawny. Savior przy ich pomocy – oraz swojego eterycznego głosu – znakomicie oddała na albumie atmosferę zawieszenia poza czasem. W przestrzeni, w której jest intymnie i miękko, a myśli mogą swobodnie dryfować po głowie. Tych, zdaje się, Savior miała wiele. Debiutowała w wieku 19 lat albumem „Belladonna of Sadness” w wytwórni Columbia Records. Po czasie odeszła z niej i była gotowa zakończyć karierę. Jak wspomniała w rozmowie z magazynem Billboard: „W tej branży to naprawdę walka o przetrwanie”. Tworzenia jednak nie porzuciła. W 2020 wydała drugą płytę „The Archer”, na której pogodziła się z bólem towarzyszącym po rozstaniu. W maju tego roku, po pięciu latach, wróciła. Ponownie, z muzycznym zapisem swoich przeżyć, tym razem obejmujących miłości i przyjaźnie („You Make It Easier”, „Venus”), zmagania z własną psychiką („Let ME Out”) i ulgę wynikającą z możliwości tworzenia na własnych zasadach („Unforgivable”).
Retro nurt i czuła muzyczna odyseja
„Beneath The Lilypad” to czuła, muzyczna odyseja, znakomicie wpisująca się w retro nurt. 11 utworów, które Savior oddała w ręce słuchaczy, z dużym prawdopodobieństwem spodoba się miłośnikom twórczości artystek takich jak Alice Phoebe Lou, Fiona Apple, Etta Marcus czy Billie Marten. Muzyka tu nie buzuje, nie goni i nie przytłacza intensywnością. Ona się sączy, czasami aż do nieznośnej przesady, wycisza i zespala z prowadzącym całość eterycznym wokalem Alexandry. Album jest nad wyraz spójny, a Savior opowiada historie operując głównie nastrojem: balansuje między przeszywającą melancholią a subtelnie rozpromienioną nadzieją. Artystka ma wyjątkową umiejętność kreowania słowem w piosenkach świata, który można by wyciągnąć z najbardziej tkliwego hollywoodzkiego melodramatu. Nie znaczy to jednak, że płyta jest przesadzona – wszystko ma tu swoje miejsce.
Kołyszący, najbardziej żwawy utwór z całej płyty, to „The Mothership” – piękna opowieść o rychłym końcu świata i trwaniu u boku ukochanej osoby, która niesiona jest transowymi partiami gitar i perkusji. Gdy Ziemia przestaje się obracać, a niebo zdaje się spadać na głowę, to obecność ulubionego człowieka zdaje się być jedyną pewną i stałą w życiu. Podobnie melancholijny nastrój dominuje w „Goodbye, Old Friend”. Tęsknym, romantycznym liście do przyjaciela, w którym misternie utkana orkiestracja, tak rzewna i niespieszna, rozdziera serce. „Let Me Out”, z toczącą całość jak walec gitarą i końcówką, która skrzy się dzwonkami i smykami, wzrusza do kości. Z kolei zamykające album „You Make It Easier” z optymizmem, choć nieco powściągliwym, niesie obietnicę spokojniejszego jutra.
Ciche, mocne przytulenie
Posępność w istocie wylewa się z tej płyty skąd tylko może, przy czym ani na moment nie przygniata. Oferuje raczej zrozumienie i pocieszające „miewam podobnie”. W dobie albumów głośnych i atakujących wszystkie zmysły, płyta „Beneath The Lilypad” jest niczym ciche, mocne przytulenie. Takie, które daje ukojenie i roztapia serce na długo.