Trudno sobie przypomnieć, by nad Wisłą wyczekiwano jakiegoś albumu
z taką niecierpliwością. Od „Grandy” minęło sześć lat, a to właśnie tam
Brodka zdefiniowała się na nowo.
Tekst: Łukasz Lembas
„Granda” to był pop najwyższych lotów, bez obciachu i tandety. Kto chciał
więcej takiej muzyki i takich tekstów, musiał poczuć niepokój, słuchając
krótkiej, tanecznie ukierunkowanej EP-ki „LAX” z 2012 roku. Kiedy w końcu
ukazało się długo oczekiwane „Clashes”, okazało się, że Brodka znowu
zabawiła się z słuchaczami w chowanego i muzycznie jest w zupełnie innym
miejscu, niż wszyscy się spodziewali.
Brodka brzmi jak… Brodka
Ciepła, przestrzenna produkcja „Clashes” świadomie nawiązująca
do lat 60-tych i 70-tych
to nie zaskoczenie. Analogowe
brzmienia są w modzie i akurat
tej modzie można tylko
przyklasnąć. Kompozycyjnie
Brodka również sięga kilka
dekad wstecz, ale jej retro-pop
w psychodelicznym wydaniu
brzmi jak… Brodka!
To największe zaskoczenie,
bowiem stylistycznie artystka
zdobyła się na niemałą woltę
i oprócz krągłego basu i ciepło brzmiącej perkusji potrafi zaskoczyć brzmieniem
piły czy rozklekotanego pianina. Pięknych niuansów na „Clashes” odkryć można
tym więcej, im więcej się „Clashes” słucha. A słucha się z przyjemnością, choć
to album owiany mrokiem i melancholią, czego dowodem chyba najbardziej
niepokojący utwór w karierze Brodki – „Kyrie”. Nie zmieni tego nawet punkowa
petarda w postaci „My Name Is Youth” czy singlowe „Horses” i szalenie melodyjne
„Up in the Hill”. Poza nimi raczej próżno tu szukać przebojów, ale jakoś wcale
ich tu nie brakuje. „Clashes” zasługuje na poklask głównie dlatego, że Brodka
mimo kolosalnej zmiany stylistycznej, wciąż pozostaje sobą. A to oznaka
dojrzałości artystycznej, zatem czapki z głów.