Gdyby Franz Maurer przeczytał powieść „Kochanki Konstancina”, to być może podsumowałby ją następującym stwierdzeniem: „bo to zła książka była”.
Tekst: Sylwia Skorstad
Żona milionera przeprowadza się do hotelu, po tym, jak podczas kolejnej awantury mąż użył wobec niej przemocy. Potem godzi się z mężem, potem znowu z nim rozstaje i przeprowadza z podwarszawskiego Konstancina do Wilanowa. Tam poznaje kobiety zajmujące się podrywaniem bogatych mężczyzn i utrzymywaniem z nimi relacji w zamian za wsparcie finansowe. Zapisuje się do centrum fitness służącym jako miejsce polowania na milionerów. Razem z koleżankami jedzie na opłaconą przez sponsora wycieczkę do Paryża, gdzie dochodzi do brutalnego gwałtu zbiorowego, ale w sumie nie jest to dla niej wielki problem, bo krzywda nie stała się jej, no i jeszcze została sowicie zrekompensowana finansowo.
To mniej więcej tyle, jeśli chodzi o fabułę nowej książki Eweliny Ślotały, kontynuację „Żon Konstancina”. Brzmi płytko i nużąco? Tak właśnie jest.
Nie tylko nuda
Gdyby „Kochanki Konstancina” były wyłącznie nudne, nie warto byłoby o nich wspominać. Oprócz tego jest to jednak niechlujnie napisana powieść, która trywializuje przemoc i roztacza taką wizję świata, że czytelnik nabiera ochoty na umycie rąk. Poprzednia książka autorki była reklamowana jako „obnażająca mechanizmy członków hermetycznej grupy, w której blichtr, gigantyczne pieniądze i pozycja kamuflują codzienność pełną uzależnień, przemocy, zdrad i ludzkich tragedii”. Autorkę natomiast zaprezentowano jako kobietę, która poznała środowisko od wewnątrz i po wyjściu z niego „odczarowuje mit życia ludzi z pierwszych stron gazet i list najbogatszych Polaków”.
Odniosłam wrażenie, że to, co najbardziej obnaża autorka, to swój sposób widzenia, a tym samym opisywania znanej jej rzeczywistości. Jeśli jej książka i wszystkie zamieszczone tam historie stylizowane na plotki ze środowiska to tylko kreacja artystyczna, to pytanie, po co w ogóle coś takiego kreować.
Kaska – czy to faktycznie takie złe?
Główna bohaterka powieści czuje się w obowiązku ciągłego informowania czytelnika, ile kosztowały różne podarowane jej przedmioty. Ze skrupulatnością księgowej do każdego otrzymanego prezentu przyczepia metkę z marką oraz ceną. Bransoletka za 80 tysięcy złotych za siniaki po pobiciu, luksusowe „autko” za wybity ząb. Można odnieść wrażenie, że autorka nie tyle chce czytelnika zszokować, co mu zaimponować. Nie ukrywa, że zamożność jej imponuje. Opisując chwilowe pojednanie bohaterki z przemocowym mężem, znajduje takie słowa: „Julio robił wszystko, żeby osłodzić mi powrót do domu.” Co takiego robił Julio? Czyżby rozmawiał, okazywał czułość, spędzał więcej niż wcześniej czasu z żoną oraz dzieckiem? Nie. „Cały czas dostawałam od niego bukiety ulubionych białych róż i drogie prezenty. Moja kolekcja pastelowych torebek od Chanel, każda za minimum 40 tysięcy złotych, powiększała się z tygodnia na tydzień.”
Kiedy bohaterka chce powiedzieć, że jej koleżanka zakochała się w pewnym mężczyźnie, opisuje to tak: „Emilia całkowicie straciła dla niego głowę, do tego stopnia, że jest mu w stanie obciągnąć nawet w miejscach, w których damom nie wypada paść na kolana.”
Gdy opowiada o żonie bogacza, która akceptuje jego romans, to najbardziej zastanawia ją następująca kwestia: „Ale dlaczego właściwie Judyta zgadza się na taki układ? Przecież mając takiego haka, mogłaby zażądać rozwodu i zgarnąć mnóstwo kasy.”
W rzeczywistości wykreowanej w „Kochankach Konstancina” nie ma miłości, czułości, szacunku, przywiązania, godności, zaufania. Są tylko transakcje i łapówki za wyrządzone krzywdy: torebki, biżuteria, drogie samochody oraz zagraniczne wakacje. Pozornie dlatego, że bogaci mężczyźni to wieprze. Pytanie jednak, co sprawia, iż to tylko autorka widzi to w opisywanym środowisku. Odpowiedź kryje się być może w tej refleksji: „Czasami my, kobiety, zwłaszcza te z mniejszych miejscowości, bez znajomości i koneksji, musimy się nieźle napocić, żeby coś osiągnąć. A i tak nie zawsze się udaje. Czy łatwe pieniądze faktycznie są takie złe?”
Osiągnięcie dla kobiety to, w rozumieniu głównej bohaterki, nie samodzielność, wykonywanie ulubionej pracy, posiadanie szczęśliwej rodziny bądź grupy sprawdzonych przyjaciół, nie zadowolenie z siebie bądź realizowanie się w pasjach, ale posiadanie willi w Marbelli. Za to można czasem zarobić kilka siniaków albo pobyt w szpitalu po wepchnięciu trzech kul bilardowych do odbytu. Czy to faktycznie takie złe?
Prosto, prościej, prostacko
Jeśli z jakiegoś powodu szukacie najbardziej oczywistych porównań, nietrafionych metafor oraz zabawnych historyjek w stylu anegdotek z „Chwili dla ciebie”, znajdziecie je wszystkie w „Kochankach Konstancina”. Dobrze, że w niektórych dialogach zaznaczono, iż główna bohaterka zażartowała, bo inaczej trudno byłoby się zorientować. Gdy się martwi, to „nie może zmrużyć oka”, kiedy czuje, to „każdą komórką ciała”, gdy jest szczęśliwa, to „jakby wygrała w totka”. Panowie rzucają się na panie „jak dzikie tygrysy” aż „żołądek zamienia się w małą, twardą kulkę”. Panowie, no właśnie. Ślotała wykazuje nieuzasadnione przywiązanie do słów takich jak „samce”, „samice” oraz „panowie” i „panie”. W wykreowanej przez nią rzeczywistości jest niewiele „kobiet”, są za to „laski”, „psiapsi”, no i „samice”. Może też w celach humorystycznych, nie umiem zgadnąć. Mężczyzn autorka lubi tytułować z rojalistycznym sentymentem, nie brakuje zatem „królów” oraz „książąt”.
Autorka nie szczędzi też czytelnikowi zdrobnień oraz wulgaryzmów. O ile te drugie bywają uzasadnione, te pierwsze, na przykład „kaska”, wyłącznie irytują. Na każdej stronie są więc „podusie”, „aniołeczki”, „byczki”, „apartamenciki” i to w takim natężeniu, że aż się czasem nożyk do papierku w kieszonce otwiera.
Prostota pisania może być zaletą, o ile jest elegancka, a nie infantylna oraz gdy nie zamienia się w prostactwo. Z „Kochanek Konstancina” przebija niestety coś więcej niż tylko prostota. Nie polecam czytać ani na dobry, ani na zły humor, ani na trzeźwo, ani po kieliszku wina. Najlepiej nie czytać w ogóle, a jak ktoś już musi, to mam jedną dobrą wiadomość – książka liczy tylko sto czterdzieści stron.
Ewelina Ślotała, „Kochanki Konstancina”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka