O skipowaniu, freeganizmie i foodsharingu, czyli o tym, jak nie marnować żywności rozmawiamy z Martą Sapałą, autorką książki „Na marne”.

Rozmawiała: Joanna Zaguła

Marta Sapała

Kto skipuje? Czyli pozyskuje jedzenie ze śmietników. I czy to jest spora liczba osób?
Trudno oszacować wielkość tej grupy. Choćby dlatego że to nie są działania, które można uznać – w każdych okolicznościach – za legalne. Druga rzecz jest taka, że nie wszystkie osoby, które wyciągają żywność z kontenerów w Polsce, można nazwać freeganami. Jest spora grupa użytkowników śmietników, i pozostaje ona w cieniu, która robi to z powodów ekonomicznych, a nie ideologicznych. Są wśród nich nie tylko osoby w kryzysie bezdomności, ale też ludzie, którzy zmuszeni sytuacją ekonomiczną w którymś momencie zdecydowali się na taki ruch. Chociaż ja się na nich nigdy nie natknęłam, można też spotkać przy kontenerach osoby, które wyciągają żywność dla zwierząt. Hodowcy psów szukają mięsa, kóz – warzyw i chleba. Są wreszcie drobni „przedsiębiorcy”, którzy towar z kontenerów sprzedają na bazarach. Warto pamiętać też o tym, że samo słowo „skipowanie” wskazuje na wyciągnięcie jedzenia z kontenera. Czyli żywność najpierw musi do kontenera trafić. A w Polsce często dochodzi do nieformalnego przekazywania jedzenia z pominięciem kontenera.

Jak to się odbywa?

Wiele osób działających na freegańskich grupach na Facebooku wymienia się jedzeniem, bo mają czegoś za dużo. Na zasadzie: „Przyjdźcie i podzielę się z wami”. Oddają nadwyżki albo to, co zostaje w lodówce, kiedy się wyjeżdża na wakacje. Handlarze na warszawskich bazarach po zakończeniu dnia pracy przekazują niesprzedane warzywa i owoce nieformalnym „ratownikom”. Są też ratownicy ruchu foodsharing, którzy codziennie odbierają nadwyżki ze sklepów, restauracji, kawiarni i transportują je do jadłodzielni. Właściciel sklepu niedaleko mojego domu wynosi niesprzedane warzywa i owoce, ustawia jej w skrzynkach za sklepem. Świetnie, gdy udaje się to w ten właśnie sposób załatwić. Bo żywność nie staje się dosłownie i symbolicznie skażona pobytem w śmietniku.

No właśnie. Czynnik obrzydzenia jest tu bardzo ważny.

Obrzydzenie i wstręt, na bardzo podstawowym poziomie, służy naszemu bezpieczeństwu. Natura tak nas ostrzega, żebyśmy się nie zatruli i nie wprowadzili do organizmu toksyn albo  drobnoustrojów, które mogą się okazać dla nas szkodliwe lub śmiertelne. Kiedy widzimy zepsute jedzenie, to naturalne, że poczujemy obrzydzenie. Pomagają nam przy tym zmysły: węch, smak, wzrok. Ale natura zostawia na nas też pułapki. Pytałam mikrobiolożkę o to, czy istnieją szkodliwe dla nas substancje, których obecność nie jest sygnalizowana przez trudny zapach, albo zły smak. I dowiedziałam się, że owszem. Ale z grubsza można powiedzieć, że wstręt jest po to, żeby nas chronić. Dlatego uważamy, że kontener nie jest miejscem do przechowywania jedzenia. Nie ma się co oszukiwać. Oczywiście bardzo często się zdarza, że jedzenie, które do niego trafia i on sam jest czysty. Może nie w Polsce, ale w innych krajach widziałam kontenery wyłożone workami foliowymi. Ekologicznie porażka, ale dzięki temu można z nich łatwo wyciągnąć czystą żywność prosto z marketowych półek.

Można więc powiedzieć, że jedzenie z kontenera nie zawsze jest niezdrowe?

Mikrobiolożka, z którą rozmawiałam jasno powiedziała – chociaż serce ją bolało – że nie zaleca pozyskiwania żywności w ten sposób. Ale jest mnóstwo osób, które to robi, oczywiście z zachowaniem pewnych zasad bezpieczeństwa. Prawdopodobnie wstręt ich nie paraliżuje albo wcale go nie czują. Albo po prostu inne rzeczy są dla nich ważniejsze.

A pani sama wyciągnęła kiedyś coś z kontenera?

Oczywiście, zdarzyło mi się to nie raz. Warzywa, owoce, szczelnie zapakowane produkty. W którymś momencie pracy nad książką faktycznie przestałam mieć z tym duży problem, ale też nie do końca traktowałam te produkty jak takie, które przynoszę ze sklepu. Gdzieś z tyłu głowy miałam świadomość, że to jednak żywność po przejściach. Ale ludziom w takim momencie towarzyszą różne uczucia. Nie tylko obrzydzenie, lęk czy wstyd. Kilka osób mówiło mi o rodzaju ekscytacji, związanej z tym, że się dotarło do czegoś na kształt sezamu, o przygodzie. Sporo osób mówiło o poczuciu odpowiedzialności, że gdy oni tę żywność zagospodarowali, czuli, że robią coś dobrego dla środowiska, że sprzeciwiają się obowiązującemu współcześnie modelowi dystrybucji i sprzedaży, który prowadzi do tego, że żywność ląduje w kontenerach.

Marnujemy jedzenie także z powodu złej organizacji dystrybucji dóbr?

We freeganiźmie nie chodzi o to, żeby wszyscy ludzie nie bali się zaglądać do kontenerów i zaczęli w ten sposób pozyskiwać żywność. Alternatywne praktyki pozyskiwania żywności na pewnym poziomie mogą niwelować marnotrawstwo. Ale kluczowe jest to, że ta nadwyżka w ogóle się pojawia. Oczywiście ja mam swoje ulubione obszary, gdzie – wydaje mi się – warto by było pracować systemowo, choćby legislacyjne. Ale nie mam w głowie prostego pomysłu na to, jak ten system uzdrowić, bo jest to sieć wzajemnych zależności.

Nawet kiedy spojrzymy na hierarchię działań, zalecanych przy postępowaniu z nadwyżkami, to zawsze na początku jest prewencja. To dotyczy wszystkich etapów drogi żywności z pola na talarzy. Zaczyna się na poziomie gospodarstwa rolnego, firmy transportowej, magazynu czy chłodni, w której np. jabłka będą leżeć przez rok i powoli, być z niego wycofywane w zależności od zamówień, dotyczy centrum dystrybucyjnego, sklepu, targowiska, restauracji hotelowej, kawiarni, domu weselnego, ośrodka wypoczynkowego, szpitala, stołówki w więzieniu, a kończy się w naszych własnych domach. I to nie na talerzach i koszach. Bo gdy jedzenie tam trafia i staje się odpadem, wciąż można z nim zrobić coś mądrego i coś szkodliwego. Do końca jest wybór.

Wspomniała pani o działaniach prawnych.  

Kilka dni temu Sejm uchwalił ustawę przeciwdziałającą marnowaniu żywności; sieci handlowe będą musiały dzielić się nadwyżkami z organizacjami społecznymi. To jest bardzo ważne rozwiązanie, ale zajmuje się jedynie krótkim wycinkiem drogi, jaką pokonuje żywność.  Rozwiązaniem dla nas, konsumentów którzy jesteśmy na końcu, może być zgoda na ograniczony wybór. Zmiana praktyk konsumpcyjnych.

A rolnicy? Pierwsze ogniwo systemu.

Stoimy u progu katastrofy klimatycznej, klimat się zmienia, pogoda szaleje i to rolnicy – właśnie tu i teraz – odczuwają tego konsekwencje. Od kilku lat korzystam z systemu RWS czyli Rolnictwa Wspieranego przez Społeczność. W sezonie bierzemy warzywa regularnie z konkretnego gospodarstwa. Nasi dostawcy ostatnio napisali, że z roku na rok jest coraz trudniej jeżeli chodzi o warunki pogodowe, że pojawiają się zmutowane szkodniki, a ponieważ oni starają się w uprawiać ziemię w zrównoważony sposób i nie stosują konwencjonalnych pestycydów, są bezradni. Zaczynają rezygnować z pewnych rodzajów warzyw. Musimy zacząć zaprzyjaźniać się z myślą, że kończą się złote czasy niczym nieograniczonego wyboru.

Na koniec chciałabym wrócić do opisanej przez panią historii pracowników Mordoru. Oni się nie dzielili jedzeniem, bo źle się czuli w miejscu pracy i nie nawiązywali ze sobą relacji. Wydaje mi się, że potrzebujemy wspólnoty, że wielu problemów moglibyśmy uniknąć, jeśli chodzi o właśnie ten łańcuch żywności, gdybyśmy myśleli o innych.

Myśleć o innych to jedno, ale nie bać się i nie wstydzić to drugie. Bardzo mi się podoba idea jadłodzielni, czyli tego, że pojawiły się takie miejsca na mapie miast i miasteczek, gdzie można zanieść nadwyżki jedzenia, a ktoś inny z nich skorzysta. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie zauważyła, że symbolicznie to jest w pewien sposób oznaka naszej samotności społecznej.

W najbardziej wygodnym wariancie takie rzeczy w ogóle powinny się dziać bez konieczności wożenia jedzenia do jadłodzielni. Bardzo wielu z nas w miastach mieszka w całkowitym odcięciu od otoczenia. A przecież niemal każdy, kto żyje w bloku czy kamienicy ma sąsiadów na piętrze, sąsiadów pod sobą albo nad sobą, sąsiadów na osiedlu, znajomych w dzielnicy itd..  Z każdą z tych osób w gruncie rzeczy można nawiązać relację pod hasłem: „Wyjeżdżam na wakacje, czy chcesz wziąć rzeczy z mojej lodówki?” Tak robi na przykład moja mama, tak robią działkowcy, ludzie na wsiach i to jest naturalne.

Kiedy się znamy, to łatwiej jest się dzielić?

Tak. Rozmawiałam z antropolożką kultury, która powiedziała, że gdy jesteśmy z kimś w bliskiej relacji, to jesteśmy bardziej skłonni po nim dojadać. Dlatego matki dojadają do swoich dzieciach, a ja zjem z talerza z mojego męża i spróbuję dania koleżanki. Wszyscy możemy jeść z jednego półmiska. Proszę pomyśleć, jakie popularne jest to w krajach azjatyckich, ale podczas naszej Wigilii też nakładamy sobie ze wspólnych naczyń. Marnujemy jedzenie też dlatego, że, żyjąc w pojedynkę, nie możemy kupić w sklepie dostosowanych do naszych potrzeb porcji. Jedzenie i jego marnowanie to temat bardzo związany ze wspólnotą.

Marta Sapała, „Na marne”, wyd. Czarne

No Comments Yet

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.