Niedługo po premierze nowej płyty „Przebudzenie” Ania Rusowicz opowiada nam o ucieczce od betonu, muzycznych podróżach i własnym niepodrabialnym stylu. 

Rozmawiała: Joanna Zaguła

Zdjęcie: Patrycja Toczyńska

Ostatnio napisała pani na Instagramie, że czeka nas pełnia w Raku. Co dla pani oznacza taki kontakt z naturą?

Już jak byłam małą dziewczynką, uciekałam na jakąś polanę czy do lasu i rodzina strasznie się martwiła. Ale ja dopiero tam czułam spokój. W towarzystwie fauny i flory czułam, że ten świat mnie rozumie. Na pewno bardziej niż świat ludzi, świat maszyn, cywilizacji. Kiedy później przeprowadziłam się do Warszawy, zamieszkałam nad samą Wisłą, bo szukałam takiego miejsca do życia, żeby mieć kontakt z tą naturą, ale gdy przeprowadziłam się na Pragę, zrozumiałam, że mój organizm nie jest w stanie znieść betonu. Więc z Pragi wyjeżdżałam do tego miejsca, gdzie mieszkałam w dzieciństwie i tam po prostu niemalże pod domem innych ludzi kładłam się z kocykiem, żeby tylko mieć ten kontakt z naturą.

A dziś?

Mam ogródek, uprawiam swoje warzywa, muszę dotknąć fizycznie ziemi, żeby mieć poczucie takiej przemiany, czuć, że my jesteśmy częścią czegoś większego. Być może to jest takie ułaskawianie życia i śmierci, bo w ziemi zachodzą te wszystkie procesy – życia i umierania. Na tym etapie życia, na którym teraz jestem, po prostu nie mogę pozwolić sobie na to, żeby znaleźć się gdzieś totalnie na odludziu. Ale może kiedyś przyjdzie w życiu taki moment, że faktycznie osiądę gdzieś jeszcze bliżej natury. Był taki zamysł, pojawił się przed urodzeniem mojego syna, że osiedliliśmy się w Szklarskiej Porębie i mieliśmy pomysł, żeby tam zamieszkać. Ale jak pojawił się Tytus, koncerty, trzeba było powrócić do miasta – do nianiek, do żłobków.

Zdjęcie: Ola Bondaruś

Patrzy pani przecież nie tylko pod nogi, ale też w gwiazdy.

Pamiętam, że moja pierwsza prośba o świadomy prezent to był mikroskop i pod ten mikroskop wszystko wpychałam. A że mój przybrany ojciec jest lekarzem i to jeszcze z takim zamiłowaniem do natury, być może to we mnie zaszczepił… Zresztą zodiakalnie jestem Baranem, a Barany zawsze dążą do bliższego kontaktu z naturą. Patrzenie w gwiazdy i na Księżyc, który też jest traktowany jak gwiazda, jak słońce, towarzyszyło tym moim wycieczkom do lasu. Później wykształciła się moja miłość do astrologii, astronomii, bo dzisiaj mikroskop zamieniłam na teleskop. Mam swój taki kosmiczny pokój, gdzie wstawiłam teleskop, atlas nieba, książki astrologiczne. Jestem taką astrofanką-amatorką. Brian May z Queen został doktorem astrofizyki, więc może i ja kiedyś skończę coś w tym kierunku. Zawsze mnie kręciła myśl o podróży na Marsa czy w kosmos. Myślę, że to będzie kiedyś możliwe. Nie wiem, czy za naszego życia.

Boję się, że niestety kiedyś taka podróż, czy wręcz emigracja z naszej planety będzie konieczna, bo Ziemia chyba za długo już nie pociągnie…

Ona pociągnie. My ją oczywiście doprowadzimy do wielkiej dewastacji, ale ona się odrodzi tak czy siak. Tylko że być może bez nas. Bardziej martwiłabym się o gatunek ludzki, który sam sobie to robi. Ten pęd do destrukcji jest w nas tak olbrzymi, że sami stawiamy się na skraju zagłady.

To co robić? Skupić się na własnym mikroświecie, oddalić się od betonu?

Wszelkie dowody naukowe mówią o tym, że my jako ludzie eko, nie mamy za dużego wpływu na te zmiany. Bo to są niewielkie działania. Oczywiście warto, ale jest to taka kropla w morzu potrzeb. Chodzi chyba bardziej o filozofię życia, mądrość i świadomość. Należy pamiętać, że my dokładamy cegiełkę, ale ziemia jest w pewnym cyklu i my teraz wchodzimy w epokę ognia. Myślę sobie, że to, na czym bardziej bym się skupiła, to na tej rzeczywistości energetycznej. Ja wierzę w energię i w to, żebyśmy jakoś współgrali energetycznie z naszą Ziemią. Do tego potrzebny jest pewien poziom empatii, uświadomienia, wchodzenia w rezonans z naszą planetą. 

Jak możemy to osiągnąć?

Tylko poprzez wzbudzanie empatii, medytację, poprzez pobudzanie tej świadomości u ludzi, a z tym jest coraz gorzej, bo weszliśmy w świat cyfryzacji, technologii. To nas bardzo odpycha od świata natury. Ludzie mają kolejny zmysł, jest to intuicja, i gdybyśmy tylko o to dbali, pobudzali, wiedzielibyśmy, co jest dla nas dobre. Jednak ta chęć pójścia na łatwiznę jest tak duża, że tylko można nad tym ubolewać.

Chciałabym zapytać konkretnie o energię księżycową, bo wydaje mi się, że jest kojarzona często z siłą i energią kobiecą, kobiecym cyklem.

Tak! To ma znaczenie. Proszę zobaczyć, w tej chwili jesteśmy znowu na skraju konfliktu wojennego. To wszystko powodują mężczyźni. Jestem przekonana, że gdyby światem rządziły kobiety, nigdy nie byłoby takich sytuacji. Kobiety by nie doprowadziły do tego momentu, że my nie wiemy, czy niedługo nie zostanie odpalona bomba. Ta ochrona zawsze spoczywała na barkach kobiet. I tu się mężczyznom dostanie, bo to jest po prostu zabawa we władzę i kontrolę nad światem. Zawsze było tak, że mężczyźni szli na wojnę, a kobiety ciągnęły wózek, jakim jest życie. Kobiety dbały, żeby to życie trwało. Mężczyźni się zabijali, a kobiety zostawały z malutkimi dziećmi, trzeba było zaorać pole, żeby mężczyźni mogli bawić się w wojnę.

Kiedyś Pani powiedziała, że o tym naszym stosunku do planety, do natury, tak naprawdę powinni mówić artyści, nie politycy, bo wiarę w polityków straciliśmy. Na Pani nowej płycie tych komunikatów trochę jest, takie zawołanie do świata, żeby się zatrzymał.

Podobała mi się wypowiedź Joni Mitchell, która zapytana o to, jak to jest w tym show-businessie, powiedziała, że dzisiaj tak naprawdę nie ma czegoś takiego, jak poszukiwanie talentu i głębszego sensu w sztuce, bo poszukuje się ludzi do współpracy, żeby zarobić pieniądze. A artysta, żeby pozostać artystą, musi być wiernym swojej wizji, jaka by ona nie była, czy jest ona szalona, czy nie, czy się z nią zgadzamy, czy nie. Na tym polega artyzm. Dzisiaj prawda przegrywa z marketingiem. Nawet nie mówię o disco polo, tylko o podejściu do muzyki. Uważam, że istnieje muzyczne piekło dla ludzi, którzy wybrali pieniądze zamiast muzyki i sztuki. Dlatego ja poprzez moją płytę działam, ale mam niewielki wpływ, bo za mną nie stoi żadna wielka korporacja, bank czy 50 menedżerów. Znam swojego odbiorcę, wiem, czyją uwagę przykuję. A więc tak, artyści mają wpływ, ale ci, którzy są dziś na wielkich bilboardach, o tym nie mówią.

Zdjęcie: Honorata Karapuda

Brzmienia na płycie „Przebudzenie” są inspirowane podróżami, amerykańskim Południem… A przecież międzykontynentalne podróże znów łączą się z pytaniem o odpowiedzialność.

Wydaje mi się, że w ogóle w życiu chodzi o intencje. Jeśli mamy taką intencję, że zachwyca nas świat i chcemy go poznać i podróżujemy z pewnym poszanowaniem, będziemy mieli szacunek do miejsc, w których się znajdziemy. Ale jeśli jest to tylko i wyłącznie chęć brania i zastanawiamy się, jak możemy tego świata nadużyć, to wiadomo, jakie są wtedy intencje. Moją intencją jest przede wszystkim muzyka. Ja podróżuję do miejsc, które są związane z muzyką. Więc mam na liście miejsca, w których chciałabym poczuć energię. Dlaczego akurat w danym miejscu powstał taki gatunek muzyczny? Chciałabym się tego dowiedzieć, to mnie wzbogaca. Dlatego mam na liście takie miejsca, jak San Francisco, Chicago, to są takie miejsca, gdzie rodziła się muzyka. Teraz chcę pojechać na przykład do Seattle.

Czy możemy się spodziewać, że nowa płyta będzie grunge’owa?

To jest energia tych miejsc! Jak byłam w Szklarskiej Porębie, powstała płyta „Retro Narodzenie” i urodziłam dziecko. A nie mogłam 10 lat zajść w ciążę. Pojechałam do Nowego Orleanu i powstała ta płyta. Energia tego miejsca tak działa na mnie, że ja automatycznie czuję. Zastanawiam się, co ja mogę zaoferować światu, żeby on był bogatszy. Ale faktycznie dzisiaj człowiek stawia się nad światem, nad innymi gatunkami, nad innymi ludźmi. Żeby coraz więcej mieć, żeby zapełnić tę pustkę, ale ta pustka jest nie do zapełnienia tu na ziemi. Bo to jest pragnienie ludzi, ono jest nie z tego świata.

Czy muzyka może pomóc?

Na 100%. Myślę, że ludzie odchodzą od muzyki w stronę konsumpcji, dlatego muzyka stała się teraz tłem do reklamy. Dlatego też ludzie ubożeją duchowo. A przecież muzyka najbardziej rozwija tę duchowość, bo jest pierwotną potrzebą człowieka.

Jestem fanką Pani kolorowego stylu. Bo gdy świat wokół nas jest tak rozbuchany, że wiele osób zaczyna się ubierać minimalistycznie.

Myślę, że to tylko w Polsce. Jak się pojedzie choćby do Berlina, to jest już zupełnie inaczej. Dla mnie posiadanie własnego stylu jest dużo ważniejsze niż ubieranie się w jakieś modne ciuchy i śledzenie trendów. Ważne, żeby człowiek zrozumiał na pewnym etapie swojego życia, że nie jest wieszakiem, że ma granice, upodobania, lubi wygodę. Dopóki ludzie są wieszakami, będą kupowali tonę ciuchów, zmieniali garderobę wraz ze zmieniającymi się kolekcjami w galeriach handlowych. Już Dalajlama powiedział, że wszystko, co konsumpcyjne zabija w nas człowieczeństwo. Ta łatwość, dostępność wszystkiego nie powoduje naszego rozwoju.

W dziewczyńskim duchu przekazywania sobie dobrych wskazówek chcę zapytać o konkretne polecenia. Pani styl jest bardzo retro. Czy kupuje Pani w vintage shopach? Czy to są rzeczy szyte na miarę? Czy ma Pani do polecenia jakieś miejsca?

Różnie. Czasami po prostu wynajduję w czeluściach Internetu rzeczy i przerabiam je. Ale przede wszystkim mam stałą szafę. Ja nie zmieniam stylu, więc nie mam potrzeby stałych zakupów. Chyba że mi się zmienia figura, ale wtedy zawsze można rzeczy przerobić u krawcowej. Jeśli już pozbywam się jakiejś rzeczy, jest to na cel charytatywny albo obdarowuję swoich przyjaciół. Mam stałą ilość ciuchów, czasami coś dokupuję, ale nie chodzę w ogóle po galeriach handlowych. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz w jakiejś byłam. Mam takie poczucie, że nie znalazłabym niczego tam dla siebie. Może jakaś retro kolekcja jakby się trafiła… Ale jak już coś się zdarzy, to jest noszone przez wiele osób, a ja czułabym się na maksa źle czuła w takiej rzeczy i już jej nie ubiorę.

Taka rada dla dziewczyn – szukajcie rzeczy unikatowych, perełek, które będą mogły przez wiele lat wisieć w naszej szafie, które będziemy miliardy razy zakładać, bo one będą wyjątkowe. Takie rzeczy potem przekażemy naszym córkom, przyjaciółkom albo je przerobimy. I nie ma tego procesu, tego konsumpcjonizmu. Nie lubię też epatowania logo. Czasem są przepiękne rzeczy, ktoś zapłaci za nie super pieniądze, ale mają małą metka i tylko nieliczni wiedzą, że coś jest z danej kolekcji, to jest takie wtedy subtelne. Ale jak ktoś wychodzi z napisem „Valentino” na pół pleców… Ktoś się może obrazi, ale mnie się to nie podoba i nic na to nie poradzę.

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.