Na początku spełnia się marzenie. Wszędobylski chłopiec odnajduje prawdziwy skarb w zakopanym nad brzegiem strumienia kufrze. Potem musi zapłacić za naiwną wiarę w to, że co znalezione, to nie kradzione.
Tekst: Sylwia Skorstad
Peter Saubers liczy sobie zaledwie naście lat, ale ma przenikliwy umysł i nie daje się łatwo nabrać. Domyśla się, że jego rodzina jest na skraju przepaści. Od miesięcy prześladował ją pech. Najpierw ojciec stracił pracę, potem został przejechany przez drogowego szaleńca i znacznie podupadł na zdrowiu. Matka próbowała znieść to dzielnie i utrzymać rodzinę, ale nawet ją przerosły wydatki na opiekę zdrowotną i codzienne życie. Fatalna sytuacja ekonomiczna sprawiła, że rodzice Petera zaczęli się kłócić o drobiazgi.
Chłopak zaczął uciekać z domu za każdym razem, gdy wybuchała awantura. Włóczył się po okolicy bez celu i podczas jednej z takich wypraw odnalazł zakopany kufer. W środku odkrył ponad dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce i niepublikowane zapiski kultowego pisarza, którego wiele lat wcześniej zamordowano w tajemniczych okolicznościach.
Co tam stuka?
„Znalezione nie kradzione” to kontynuacja cyklu o detektywie Billu Hodgesie. Stephen King zapowiadał, iż tworząc ten wszechświat powieściowy otworzy nowy rozdział kariery, bowiem seria miała nie zawierać elementów z dziedziny fantasy. Żadnych ponadnaturalnych mocy, nawiedzonych domów, przejść do innych światów zaklętych w obrazach ani duchów dawno zapomnianych zbrodni. Podobnie jak Joanne Rowling, King postawił na powieść detektywistyczną. Okazuje się jednak, że nie byłby sobą, gdyby nie posłuchał swojej wyobraźni i nie umieścił w książce choćby jednego elementu nakazującego się zastanowić, czy na pewno wiemy o świecie wszystko, co potrzeba. Stuk.
Hodges tym razem dzieli się pierwszoplanową rolą z nastoletnim Peterem Saubersem oraz mordercą Morrisem Bellamy. Na dobre wkracza do akcji dopiero w drugiej połowie opowieści, kiedy robi się gorąco i niebezpiecznie. Książka nic na tym nie traci, bo mistrz grozy z Maine może skoncentrować się na tym, co zwykle robi koncertowo – opisywaniu świata psychicznego czarnego charakteru oraz kreowaniu rzeczywistości widzianej oczyma nastolatka.
King wie, że zło rodzi się jako wypadkowa wielu czynników. Trzeba niesprzyjających warunków społecznych i psychicznych predyspozycji, a także sytuacji, w której ta mieszanka może wybuchnąć i zapoczątkować w jednostce rodzaj emocjonalnej erozji. „To nie moja wina, to ich”, będzie powtarzał Bellamy, dokonując kolejnych zbrodni. Więzienia naprawdę zapełnione są samymi niewinnymi. Każdy skazany jest we własnej ocenie ofiarą i gdy będzie miał okazję, to się zemści.
Bo fikcja była zbyt prawdziwa
Peter Saubers znajduje sposób, by pomóc rodzicom bez wzbudzania ich podejrzeń. Chłopak regularnie wysyła pieniądze pocztą i trzyma buzię na kłódkę. Nikt nie ma się dowiedzieć, kto jest tajemniczym świętym Mikołajem Saubersów. Ważniejsze od pieniędzy staną się jednak dla niego notatki pisarza. Pete wyrośnie na zapalonego czytelnika, chłopaka, który dobrowolnie spędza godziny w bibliotece i jakiego łatwo jest polubić.
King powraca w „Znalezione nie kradzione” do motywu, który eksplorował w „Misery”, czyli relacji między pisarzem a czytelnikiem ogarniętym obsesją na punkcie jego prozy. I tym razem zastanawia się, do czego zdolny jest człowiek, dla którego fikcja literacka staje się ważniejsza od rzeczywistości. Ile można poświęcić dla kilkuset zapisanych kartek? Rok, pięć lat, a może nawet ludzkie życie?
Spoko, Mistrzu! My, Wierni Czytelnicy, znamy granice. Jedyny problem, jaki mamy po przeczytaniu kolejnej powieści to konieczność kilkudniowej abstynencji książkowej. Po Kingu rzadko kto dobrze smakuje.
„Znalezione nie kradzione”, Stephen King, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.