Usain Bolt, najszybszy człowiek świata, to wspaniała reklama sportu. Cieszą go starty, cieszą kibice, cieszy możliwość powygłupiania się przed dużą widownią. Już wkrótce przyleci do Polski.
23 sierpnia na Stadionie Narodowym w Warszawie podczas 5 Memoriału Kamili Skolimowskiej obok najbardziej utytułowanych polskich lekkoatletów wystąpi supergwiazda z Jamajki, Usain Bolt. Ten prosty chłopak pochodzący z niezamożnej rodziny zapełnia stadiony kibicami. Jak to robi? Tego można się dowiedzieć z jego biografii. Jeśli przeczytacie, na pewno wybierzecie się na Narodowy. Usaina nie da się nie polubić, po prostu trzeba mu kibicować. Jest prostolinijny, zabawny, wciąż skromny i bardzo głodny życia. W jego historii zaś są elementy tragiczne, komiczne i… magiczne.
Za kurczaka po jamajsku
Najszybszy człowiek świata być może nigdy nie zostałby sportowcem, gdyby jeden z jego nauczycieli nie obiecał mu ekstra posiłku za udział w szkolnym wyścigu. Do wygrania był soczysty kurczak po jamajsku, pieczone bataty, ryż i zielony groszek. I jeszcze coś, czyli zwycięstwo nad chłopcem o imieniu Ricardo. Usain podjął wyzwanie, wygrał i zakochał się w zwyciężaniu. Chciał więcej.
Po szczeblach sportowej kariery piął się powoli i mozołem. Wiedział, że ma naturalny talent i odpuszczał sobie niektóre treningi, wierząc, iż jego warunki fizyczne zrekompensują ewentualne braki. Mimo iż rodzice – mama krawcowa i tata harujący odświtu do nocy w firmie handlującej kawą – od zawsze wpajali mu szacunek do ciężkiej pracy, lubił się polenić, pospać dłużej, pograć w gry komputerowe albo pójść potańczyć. Dziś żartuje, że szybkich startów nauczył się jako nastolatek, gdy stale nasłuchiwał dźwięku motoru ojca wracającego z pracy. Ten oznaczał, że trzeba natychmiast biec do domu, bo w innym wypadku czekało go manto za włóczenie się z kolegami. Biegał więc jak błyskawica.
Bolt urodził się z dwiema wielkimi talentami – do szybkiego biegania i do robienia wesołego show. Niektórych wielotysięczny tłum by zdeprymował, a jemu dodaje skrzydeł. Kiedy przychodzi na stadion i słyszy tysiące osób, już wie, że to będzie dobry dzień. Im liczniejsza publiczność, tym lepszy.
W sporcie zdobył prawie wszystko, co jest do zdobycia, w tym 6 złotych medali olimpijskich i 8 złotych medali mistrzostw świata. Dzisiaj może się pochwalić sporym majątkiem, dobrymi kontraktami reklamowymi, wielkim powodzeniami u kobiet, sławą, pięknym domem, możliwością zabezpieczenia ekonomicznego rodziców. I mimo wszystko, tylko wariat mógłby mu zazdrościć. Każdego zarobionego dolara Jamajczyk okupił bólem.
Czytając jego książkę, można się przekonać, jak wiele bólu towarzyszy profesjonalnemu sportowi. Boli codziennie i to prawie wszystko. Boli tak bardzo, że czasem można tylko położyć się na bieżni i wyć. Właśnie w takich momentach trzeba się zmusić, wstać i trenować dalej, by organizm przesunął krytyczny punkt załamania o sekundę dalej. W pierwszej fazie kariery Bolt zmuszał się do tego nieludzkiego wysiłku wyobrażając sobie, co kupi za zarobione pieniądze. Sprzęt AGD dla mamy, samochód dla taty, może fajny zegarek dla siebie. Potem napędzała go chęć pokonania utytułowanych rywali, a następnie utrzymania tytułów.
Trudno nie pokusić się o refleksję, jak taki tryb życia wytrzymują ci, których starań nie wieńczą złote medale, jak w przypadku Jamajczyka. Jak można przez lata tak ciężko pracować, by być „tylko” w pierwszej krajowej dziesiątce albo piątym na mistrzostwach? Tym bardziej, że wbrew temu, co myślą fani, od sportu trudno wziąć wolne. Ciągła dieta, konieczność poddawania się kontrolom antydopingowym, ostrożność z lekami, życie na walizkach… To niełatwe życie.
Z autobiografii Usaina Bolta wyłania się obraz fajnego faceta. Autoironicznego, z dystansem do siebie. Takiego, który po morderczym roku na siłowni spogląda w lustro i mówi z autentycznym zachwytem i zdziwieniem: „Joł, Usain, ale przypakowałeś!”, a potem wybucha śmiechem. Takiego, który słysząc, że jest symbolem swojej wyspy, cierpliwie tłumaczy, że nie, to nie on, na pewno chodzi o tego muzyka w trójkolorowej czapce.
Podobno skromność zawdzięcza cennej lekcji z dzieciństwa, kiedy to nakazano mu pozdrawiać każdego napotkanego po drodze do szkoły przechodnia. Ponieważ jedna ze starszych sąsiadek nie odpowiadała na pozdrowienia, zaprzestał tego. Staruszka przyszła na skargę, mały Usain dostał okropną burę i dziś twierdzi, że tak bardzo wziął to sobie do serca, że rzadko kiedy zapomina o zasadach dobrego wychowania. Szanuje innych i chce by szanowano jego. Alergicznie reaguje na nieuprzejme zachowania i lekceważące gesty.
Jest też we wspomnieniach Bolta mnóstwo radości zwykle właściwej tylko dzieciom. Takiego zdziwienia i zachwytu światem chłopaka z Jamajki. Joł, joł, joł – powtarza w co drugiej wypowiedzi Usain. Zupełnie zadziwiony, że na Węgrzech deszcz nie jest „słońcem w płynie”, że lubią tam słuchać Boba Marley’a, że w Skandynawii jest zimno, że w Chinach doprawiają ostro jedzenie, że Sandra Bullock zaprasza go do stolika, że po olimpiadzie Jamajczycy szturmują jego samochód, że wyszedł bez szwanku z okropnego wypadku samochodowego. Że pobił rekord świata na setkę, joł. Że nie ma nikogo szybszego na 200 metrów, joł. Na razie, bo potem będzie, o tym Bolt wie. Jeśli jego ciało pozwoli, powalczy w jeszcze jednych igrzyskach, ale zdaje sobie sprawę, że o medal nie będzie łatwo.
Co go zadziwi w Polsce? Na co zareaguje swoim charakterystycznym powiedzonkiem? Czekamy niecierpliwie, by to zobaczyć. Joł!
Usain Bolt, „Usain Bolt. Szybszy niż błyskawica. Autobiografia”, Wydawnictwo Bukowy Las