Żyjemy we wspaniałych czasach. Kto nie wierzy, ten powinien czytać książki historyczne. „Republika piratów” przypomina, że w dziejach ludzkości istniało wiele takich epok, w których lepiej było się nie rodzić.
Tekst: Sylwia Skorstad
Romantyczne było życie marynarza. Egzotyczne wyprawy, kochanka w każdym porcie, kolekcja zachodów słońca we wspomnieniach. Przygody, skrzynie pełne złota, sztylet za pasem i wiatr we włosach. Jeśli tak wyobrażasz sobie życie marynarza, który jak Will Turner przemierza morza, spotykając na swojej drodze fascynujący wachlarz złych i dobrych postaci, to… powinnaś poznać prawdę. Oparta na analizie dokumentów z dawnych epok książka dziennikarza Colina Woodarda przedstawia prawdziwą historię Republiki Piratów, która na początku XVIII wieku powstała na Karaibach. I robi to z takim polotem i wdziękiem, że trudno się od niej oderwać. To żywa historia lepsza od wszystkich filmów o piratach.
Na statkach niewolniczych śmiertelność załogi była taka sama jak śmiertelność „ładunku” – do portu docelowego docierało średnio tylko 60% marynarzy. Reszta umierała z powodu chorób, zranień lub kar wymierzonych przez surowych kapitanów, którzy na statkach mieli władzę absolutną. Na lądzie zaś marynarze mieli taką samą pozycję jak chłopscy parobkowie, czyli byli zaledwie o jedną klasę wyżej od kryminalistów. Na statki zaciągali się tylko ci, którzy nie mieli innego wyjścia, na przykład uciekinierzy przed karzącą ręką wymiaru sprawiedliwości, pijacy lub głupcy zwabieni obietnicą zapłaty, którą można było odebrać dopiero po zakończeniu wyprawy.
Marynarze na statkach każdej europejskiej floty mieli ciężką, niewdzięczną i zupełnie pozbawiona prestiżu pracę. Nie było takiego, który nie marzył o tym, by za sprawą jakiegoś złotego cudu odmienić swój los. I kilku z nich ta sztuka się udała.
Grupa żeglarzy, którzy mieli dość życia na statkach floty tej lub innej korony, na krańcach świata znalazło odosobniony zakątek, który na kilkanaście lat stał się ich ojczyzną. Czarnobrody, Czarny Sam Bellamy, Charles Vane byli piratami, ale też demokratami, którzy w swojej samozwańczej republice nie dzielili ludzi na czarnych i białych, bogatych lub biednych, lepiej i gorzej urodzonych. Kto miał dwie ręce, głowę na karku i ochotę do pracy, ten mógł się stać pełnoprawnym członkiem pirackiej rodziny.
Na podstawie „Republiki piratów” powstał serial „Herb Piratów” z Johnem Malkovichem. Temat był fascynujący dla filmowców, bowiem wysepka na Karaibach i jej przedziwni goście to jeden z najbardziej interesujących eksperymentów społecznych w dziejach. Społeczność złożona głównie z mężczyzn „po przejściach”, w której siła, fantazja i okrucieństwo były poszukiwanymi cechami, rządziła się twardymi prawami. Jednocześnie komuna ta opierała się na określonych zasadach sprawiedliwości społecznej, na przykład biorąc pod uwagę potrzeby rannych i starszych towarzyszy broni, podczas, gdy w Anglii czy Hiszpanii nikt jeszcze nie myślał o rentach i emeryturach.
„Republika piratów” to jedna z najbardziej zajmujących lekcji historii, jakie kiedykolwiek przeczytacie. Opowieść o odwadze, lojalności i szaleństwie. O marzeniach i o tym, jak się kończą. Również o wielkich skarbach – szkatułkach pełnych klejnotów, statków załadowanych złotem i srebrem, perłach mieniących się wszystkimi kolorami nieba i piekła. Można było za nie kupić prestiż, wolność lub życie.
Wyprawę w przeszłość z Colinem Woodardem można potraktować jako lekarstwo na bolączki współczesnego świata. Masz niemiłego szefa, za mało zarabiasz, mieszkasz w zbyt ciasnym mieszkaniu, narzekasz na mało sympatycznego sąsiada? Wszystko przejdzie jak ręką odjął, gdy spojrzysz na wszystko z perspektywy żeglarza z początku dziewiętnastego wieku.
„Republika piratów”, Colin Woodard, Wydawnictwo SQN