Życie nie znosi próżni, rynek muzyczny także. Cztery lata, które dzielą „Miód i dym” od poprzedniczki zatytułowanej „Vena Amoris”, to kawał czasu. Nie każdy sobie może pozwolić na taką przerwę, ale w przypadku Anity Lipnickiej przyniosło to najzwyczajniej same korzyści.
Tekst: Łukasz Lembas
Zdjęcia: Warner Music/Jacek Poremba
„Miód i dym” to płyta artystki świadomej i nie podążającej za szybko zmieniającymi się modami. Już sama sesja nagraniowa, zrealizowana w domku na odludziu w Górach Sowich, może sugerować, że zarówno Anicie, jak i towarzyszącym jej muzykom z the Hats, nigdzie się nie spieszyło. I właśnie tak płyta brzmi: nieśpiesznie i elegancko, a sam tytuł zdaje się świetnie odzwierciedlać to, co dzieje się na krążku. Bywa więc słodko, choć melancholijnie i nie brakuje „dymu” w postaci zgrzytliwych i mroczniejszych utworów, takich jak „Raj” czy „Diamond of Your Heart”. Co ciekawe, aż trzy utwory na „Miód i dym” napisał były partner Anity, John Porter (w tym wspomniany „Diamond…”). Nie da się ukryć, że wszystkie te kawałki mają bardzo charakterystyczny rys, który jednocześnie pasuje do brzmienia całego albumu. Country-folk z domieszką rocka to estetyka, w której zarówno Anita, jak i the Hats czują się jak ryby w wodzie.
Pisząc o krążku, nie sposób pominąć udziału Gości, którzy w znaczący sposób przyczynili się do jego brzmienia. Oprócz wspomnianego Johna Portera, jako kompozytora kilku utworów, na płycie możemy również usłyszeć Tomka Makowieckiego („Jak Bonnie i Clyde”), Fismolla („Back to the Sea”), czy Julię Pietruchę i Ralpha Kaminskiego („Tęczowa”), którzy dodają albumowi stylowej różnorodności. A jeśli chcielibyśmy najkrócej ocenić „Miód i dym”, to odpowiedź wydaje się oczywista: po prostu miód.